Noęc z listopadówkami jest tak, że jednocześnie są to najczęściej wyjazdy jednocześnie najbardziej udane, jak i najtrudniejsze logistycznie – zwłaszcza te organizowane w wersji otwartej. Ludzie decydują się i rezygnują w chwilach ostatnich, a nawet ostatecznych; pogoda jest przewidywalna bardzo takse, a możliwości adhocowo zebranej grupy całkowicie nieznane. Finalnie jednak dzieje się jakoś tak, że wszyscy wracają zadowoleni, niezależnie od tego, czy pogoda jest bardziej zimowa, czy też – jak w tym przypadku – letnia…
Udało się jednak (z wydatną pomocą Natalii i Pawła, którym z tego miejsca po raz kolejny ślę podziękowania) poskładać wszystkie czynniki organizacyjne w całość i rankiem 1 listopada grupa opuściła pociąg w Rycerce i dziarsko jęła maszerować czerwonym szlakiem w nieznane, a przynajmniej pod górę. Pociąg występował w formie zastępczej, czyli autobusowej, szlaku na szczęście nikt niczym nie zastąpił i ciesząc się słoneczkiem i niespotykanym jak na tę porę roku ciepełkiem turlaliśmy się powoli przez Hutyrów (744 m n.p.m.) ku górze.

Grupę dość szybko zapoznaliśmy z podstawową zasadą wyjazdów AKTowych, tj. MCP – Metodą Częstych Postojów. Śmiało można stwierdzić, że została ona odebrana wręcz entuzjastycznie przez towarzyszy wycieczki; pierwszy popas urządziliśmy sobie już gdzieś za Hutyrowem, drugi – połączony z rozpieszczaniem lokalnej zwierzyny przydomowej, jak również oczekiwaniem na delikatnie zagubiony ogon grupy – w Mładej Horze, przepięknie położonym przysiółku Soblówki.

Nie było jednak rady, i choć dzień z założenia miał być bardzo lekki i wyłącznie rozgrzewkowy, gdzieś trzeba było dojść. Gdzieś było zupełnie nieodległe, ale wymagało wpierw zagłębienia się w las i podejścia przez stoki Jaworzynki (1112 m n.p.m.) ku Rycerzowej Małej (1207 m n.p.m.). W końcu las zrzedł, w przeciwieństwie do min uczestników, zachwyconych pięknem Hali Rycerzowej. Złośliwi twierdzą, że radość pojawiła się na widok budynku bacówki, obiecującej odpoczynek i tymczasowy koniec łażenia, jednak plotkom tym należy dać odpór; wszak całkiem znaczna część grupy, posiliwszy się i zostawiwszy garby, udała się w ciemnościach sama, z własnej nieprzymuszonej woli, w kierunku szczytu Rycerzowej Wielkiej (1226 m n.p.m.), wracając z niego zresztą zupełnie nienajprostszą drogą. Pozostali w schroniskowej sali, integrując się przy homeopatycznych dawkach złocistych napojów, zgodnie stwierdzili, że duch w narodzie nie ginie, a postawę młodzieży uznać należy za godną najwyższej pochwały.
Młodzież kiedyś jednak z tej Rycerzowej wróciła, integracja się zakończyła, sen nadszedł, a po śnie – dzień kolejny. Dzień wielu wyzwań, a pierwszym z nich był żółty szlak w kierunku przełęczy Przysłop, a konkretniej wybrzmiewająca w trakcie jego pokonywania historia o biało-czarnym rycerzu na czarno-białym koniu. Streszczenie tego eposu nie jest przedmiotem niniejszego opracowania, nie da się jednak ukryć, że była to historia trzymająca w napięciu do samego końca, a słuchacze długo nie mogli wyjść z podziwu nad dokonaniami herosa na czarno-białym koniu.
Wkrótce jednak przyszło im samym dokonywać aktów bohaterskich, bowiem podejście na Świtkową (1083 m n.p.m.) należy do tych budzących bardzo ciepłe emocje. Padło dużo słów odnoszących się do cnoty tak samej góry piętrzącej się przed nami, jak i jej przodków kilka pokoleń wstecz; w końcu jednak udało się wszystkim wleźć na szczyt, gdzie w nagrodę za swój wysiłek dostali taki sobie, całkiem niebrzydki widoczek.

Jak widać na załączonym widoczku, pogoda była całkiem piękną. Szybki regen po wysiłku i ruszyliśmy przed siebie niebieskim szlakiem granicznym, turlając się grzbiecikiem i bez znaczących utrudnień mijając różne Bukowiny (1065 m n.p.m.), Bednarów Beskidy (1093 m n.p.m.) czy Pańskie Kamienie (1024 m n.p.m.). Nie jest to wybitnie piękny kawałek szlaku, ale jest sympatycznie odludny, więc idzie się z przyjemnością. Okazuje się jednak, że Świtkowa ma rodzeństwo i wkrótce stanęliśmy pod Oszusem (1155 m n.p.m.), patrząc się z niepokojem na kolejną stromą ścianę płaczu. Nieśmiała sugestia trawersu szczytu całkiem wyraźną ścieżką zamykającą rezerwat od północnej strony została zignorowana i grupa bohatersko pokonała i tę przeszkodę. Dalej grzbiet nieco się uspokoił i przestał wyczyniać dzikie harce, więc gdy przyszło nam się z nim rozstać kawałek za Jaworzyną (1052 m n.p.m.), trochę żałowaliśmy, że nie zbadamy jego dalszych odcinków. Tym razem jednak udano się za wskazówkami najbardziej doświadczonych członków grupy śmiałym krokiem w dół w kierunku Glinki, gdzie czekał na nas nocleg, ciepła kąpiel, a nawet czysta pościel. Na kwaterę docieramy w rejonie zmroku, a dalej już znany scenariusz – rybka z grilla, gorący prysznic, pachnąca pościel, piwko albo dwa, no po prostu wszystko to, co kojarzy Wam się z plecakowym górowaniem…
Wieczorem jacyś ludzie przyjechali, rano jacyś ludzie pojechali i jakoś tak się stało, że skład grupy stał się troszkę zupełnie inny niż jeszcze chwilę wcześniej, ale nie takie dziwy się działy na wyjazdach. Bus znamienitego przewoźnika Zakład Produkcyjno-Usługowo-Handlowy Thermo-Car podrzucił nas (przy drobnym współudziale kierowcy) do Ujsół, oszczędzając szosingu, a w Ujsołach czekał już na nas czarny szlak biegnący w stronę uroczo nazwanego przysiółka Kręcichłosty/Kręcichwosty(*). Podreptaliśmy sobie nim, bo trudno jest ominąć miejsce, które nazywa się tak cudownie; gdy już osiągnęliśmy połączenie z biegnącym z Rajczy szlakiem żółtym, paskudnie wzgardziliśmy sąsiadującą Chatą na Zagroniu, zrobiliśmy – zgodnie z pryncypiami MCP – trawopopas i ruszyliśmy dalej przez mgły…
(*) po publikacji niniejszego tekstu pouczono mnie, iż prawidłową nazwą przysiółka są Kręcichwosty. Pierwotnie użyta przeze mnie nazwa Kręcichłosty znajduje się jednak w mnogości źródeł drukowanych i nie tylko, w tym oficjalnym rejestrze miejscowości, więc – dla zadowolenia wszystkich – pozwalam sobie użyć obu toponimów równolegle…

Mimo wilgoci jest ciepło, a mgła tworzy niesamowity klimat, więc pozwalam, aby grupa mi nieco uciekła, zatrzymując się co kilkaset metrów celem dobycia aparatu; w końcu jednak robi się nieco przejrzyściej i mogę w oddali dojrzeć resztę ekipy w trakcie – a jakże – posiedziu w rejonie Zapolanki.

Obłok powoli jednak dotarł i na miejsce tego popasu, więc podnieśliśmy się i potuptaliśmy dalej, bo drogi przed nami było jeszcze całkiem sporo, a trzeba było jeszcze znaleźć czas na kilka odpoczynków; przyjęte zasady wszak zobowiązują! Halę Redykalną i Redykalny Wierch (1144 m n.p.m.) bardziej macamy niż oglądamy, bo mleko jest niesamowite, ale upór przynosi efekty i na Hali Bieguńskiej wreszcie wychodzimy na dobre ponad chmurę.

Grupa się, oczywiście, znowu rozciągnęła, więc trzeba było przyspieszyć kroku i dotrzeć do punktu zbornego, wyznaczonego w Schronisku na Rysiance. Tam zastaliśmy forpocztę twardo wdrażającą w życie zasady MCP – niektórzy kawa, niektórzy piwko, niektórzy żurek, inni schabowy, a jeszcze inni… drzemka w hamaku. Nie było wyjścia, trzeba było wziąć udział w tym rytuale, choć ograniczyliśmy się tylko do konsumpcji. Chrapanie z hamaka trzeba było w końcu przerwać, i gdy wszyscy się napoili, napierogowali, nazupili i naschabowszakowali, ruszyliśmy dalej na północ, szlakiem czerwonym, Głównym Beskidzkim zresztą. Przed zmrokiem Romanka (1366 m n.p.m.) pięknie wystawała nad chmurą i błogosławiono w duchu mym prowadzących GSB jej trawersem; nie znaczy to jednak, że droga była prosta i trywialna, o nie! Ścieżynka wąziutka, oznakowanie wątlutkie i w ogóle mało w tym szlaku główności… nie brakowało za to tego niepowtarzalnego klimatu gór nocą, ciszy, spokoju i absolutnego odcięcia od rzeczywistości. Docieramy jednak w końcu na – ostatni już na tym wyjeździe – nocleg do Słowianki; tym razem nie raczymy się rybką z grilla, ale menu jest równie wyborne, piwo równie integrujące, a łóżka równie wygodne, jak minionej nocy.
Dzień ostatni wita nas znów pięknymi połaciami chmur zalegających w dolinach. Droga dzisiaj stosunkowo krótka – czerwonym prosto w dół do Węgierskiej Górki, gdzie złapiemy pociąg (w formie zastępczej) do Żywca, a dalej pogodzimy się z koniecznością ostatecznego powrotu do cywilizacji. Chwilowo jednak turlamy się niespiesznie w kierunku Węgierskiej, wyjątkowo chętnie godząc się z koniecznością wdrożenia MCP, jakby przeciągając nieuchronne… W końcu jednak wchodzimy w chmurę, a chwilę potem osiągamy (tfu!) asfalt. Pociąg (w formie zastępczej) zabiera nas punktualnie do Żywca, gdzie zapoznamy się z jego największymi zabytkami, aby następnie zalogować się do lokalnego browaru restauracyjnego, dzielnie stawiającego czoło koncernowemu molochowi z drugiego brzegu Soły. Recenzja tego lokalu nie wchodzi już w zakres niniejszego opracowania, wypada jednak dodać, że przypisuję mu znaczącą część z kilograma, który przybył mi w trakcie wyjazdu…