Najnowsze

Zbójeckim płajem

Mój kontakt z Karpatami Rumuńskimi do tej pory był ograniczony do kilku jednodniowych wycieczek realizowanych przy okazji wyjazdów o nieco innym charakterze. Rzecz jasna i oczywista, nie mogło to zaspokoić mojego nieposkromionego górskiego apetytu, więc od dłuższego już czasu zasadzałem się na trochę poważniejszą imprezę w tym rejonie. Okazja zmaterializowała się latem tego roku, dysponując tygodniem wolnego nie zastanawiałem się długo, spakowałem manele i pełen determinacji wyruszyłem w obranym kierunku.

Magowie od rysowania granic masywów górskich potrafią doliczyć się w Rumunii blisko setki pasm górskich, wybór miałem więc dość obfity. Nie będzie dla uważnych czytelników zaskoczeniem fakt, że nie postawiłem na najpopularniejsze kierunki i skupiłem się na propozycjach nieco bardziej niszowych. Internetowy research przyniósł kilka pomysłów, poparcie dodatkowymi argumentami w postaci lektury relacji Dominika Księskiego z przejścia Łuku Karpat pozwoliło na wytypowanie jasnego faworyta: pojechałem w góry Lotru. Oddajmy zresztą mu głos:

– Dominiku, skąd ty wytrzasnąłeś takie puste góry? Od trzech dni… Ile idziemy? Od trzech dni nie widzieliśmy człowieka.
– Mijaliśmy pasterzy.
– Aha. Nierealna okolica. Idziemy i idziemy – całymi dniami – i cały czas dokoła nas widoki na cztery strony świata.
Andrzej ma rację. To cecha charakterystyczna Karpat Południowych. (…)
– Mówiłem ci przecież, że to najciekawszy widokowo odcinek.

Niekończące się widoki? Puste, bezludne góry? Czy trzeba lepszej rekomendacji?

2023-07-09: Rău Vadului – Stâna Coasta Câinenii

Góry Lotru zaczynają się tam, gdzie kończą się najwyższe w Rumunii i zdecydowanie częściej odwiedzane przez turystów Góry Fogaraskie – na przełomie Aluty. Rzeka przebija się tu przez grzbiet Karpat Południowych na wysokości około 350 m npm, oddzielając od siebie głębokim wcięciem ponaddwutysięczne masywy ciągnące się na wschód (Fogarasze) i zachód (Lotru oraz sąsiednie Góry Sybińskie). Tak położona dolina rzeczna mieści w sobie kluczowe ciągi transportowe – drogę krajową i linię kolejową łączącą Sybin z Râmnicu Vâlcea, a w szerszej perspektywie – północną i południową część kraju podzielonego na pół karpackim grzbietem.

Na miejsce dotarłem w nieco ponad dobę koleją. Z nocnego pociągu z Budapesztu wyczołgałem się koło piątej nad ranem w wymarłym o tej porze Sybinie. Dwie godziny pozostałe do lokalnego pociągu w stronę Râmnicu Vâlcea zabijam krzątając się w okolicy dworca, zaliczam bankomat i automat z kawą. Na znaną mi całkiem nieźle z poprzednich wizyt starówkę nie idę, ciężar na plecach nie zachęca do nadmiarowych spacerów. W końcu doczekałem się, zajmuję miejsce w zdezelowanym wagonie i ruszamy, w kierunku przygody!

W wagonie jedzie przynajmniej kilkoro plecakowców, w sporej części są to Czesi, wszyscy jednak wysiadają w Turnu Roșu, gdzie zaczyna się klasyczna fogaraska trasa grzbietowa. Ja toczę się ze spacerową prędkością wzdłuż Aluty jeszcze kilkanaście kilometrów, aby chwilę przed dziewiątą osiągnąć mój punkt wyjścia, zapomnianą i zarośniętą stacyjkę Rău Vadului. Wszystko wskazuje na to, że czeka mnie upalny dzień, muszę się z tym jakoś pogodzić.

Równolegle do linii kolejowej biegnie szosa, którą przebiegają pierwsze metry mojej trasy. Zamarudziłem jeszcze pół godziny na stacji benzynowej, wlewam w siebie ostatnią kawę, w końcu muszę spojrzeć prawdzie w oczy: dłużej wyjścia już nie mogę odkładać. Odbijam z asfaltu w bok, większa połowa dnia dziś leśną szutrówką, jej pierwszy odcinek przebiega wśród rozrzuconych zabudowań.

Jak już się rzekło, wyprawę zacząłem z poziomu ok. 350 m npm, czeka mnie zatem niebagatelne podejście, aby zdobyć najwyższy szczyt Lotru, Șteflești, liczący 2242 m. Spora część tej różnicy padnie moim łupem już dziś, a że lipiec w Rumunii raczej nie należy do chłodnych miesięcy, od samego początku pot się leje strumieniami ze mnie! O dzisiejszej drodze, co do zasady, nie ma specjalnie co rozprawiać, mozolne zdobywanie metrów doliną górskiego potoku. Najwięcej ekscytacji wprowadza jak do tej pory wybór odpowiednich ścieżek na kolejnych rozwidleniach; dobrej mapy tego obszaru nie udało mi się zdobyć i może być, że w ogóle jej nie ma. Internety za to donoszą, że widoczna m.in. na mapy.cz plątanina ścieżek i dróżek leśnych w tym rejonie jest odwzorowana dość frywolnie, co dodaje całej sytuacji dreszczyku emocji. Słońce nie odpuszcza:

Im bliżej końca doliny, tym częściej na horyzoncie prześwituje obietnica dalszych atrakcji, prosto przede mną, jak w pysk strzelił, Coasta Câineni (1839), tam podążam!

Droga w końcu oddala się od doliny i zaczyna srogo stawać dęba, skończyły się żarty! Żar leje się z nieba, sytuacji nie poprawia fakt że mozolnie wyczłapuję się z lasu na otwartą przestrzeń. Ma to, rzecz jasna, również tzw. plusy dodatnie, rzut oka za siebie pozwala pierwszy raz na tym spacerze cieszyć się szerszymi widokami. Tu widać pasma położone na południe od Fogaraszy; oczywiście na żywo ta panorama niewiele mi mówiła, ale z wygodnego fotela w domu mogę stwierdzić, że widać m.in. najwyższe szczyty gór Ghițu (Ghițu, 1622, na bardzo ostatnim planie w 1/3 szerokości fotografii) oraz Cozia (Ciuha Mare, 1668, na średnim planie blisko prawej krawędzi kadru). Nieprzebrane bogactwo rumuńskich masywów górskich nie przestaje mnie zachwycać, wśród dziesiątków pasm, setek grzbietów i tysięcy szczytów każdy znajdzie coś dla siebie!

Coasta Câineni coraz bliżej, w międzyczasie droga nieco mi się rozmyła, czeka mnie podejście na azymut.

Z każdym zdobytym mozolnie metrem widoki na wschodzie coraz szersze. Nad Fogaraszami się chmurzy, w chmurach gdzieś giną wybitne szczyty zachodniego krańca tego pasma, Budislavu (2343) i Ciortea (2427). Po kilku godzinach leśnego traktu przestrzeń oszałamia, to uczucie będzie towarzyszyć mi aż do końca wędrówki.

Pod szczytem Coasta Câineni rozłożyła się bacówka, czy też raczej – jak mawiają miejscowi – stâna. Skoro jest bacówka, to jest i woda, a tego zasobu od pewnego czasu już w moim plecaczku brakuje, więc niezwłocznie kieruję moje umęczone nogi w jej stronę. Zbliża się powoli 17, to dobry moment na przegrupowanie, złapanie drugiego oddechu i coś ciepłego w żołądku.

Krzątam się przy ławce przed bacówką; obiekt wyraźnie jest używany zgodnie z przeznaczeniem, drzwi zamknięte i zabezpieczone. Jestem gdzieś ponad poziomicą 1600, na tej wysokości upał już zelżał, okoliczności do relaksu wręcz wymarzone. Wyposażony w obiad i herbatę nabieram sił porażony pięknem miejscówki. Fogarasze, powiadam Wam, to jadły mi z dłoni!

W trakcie konsumpcji doznaję epifanii, dociera do mnie jasno i przejrzyście, że przecież ja już dziś nigdzie nie idę. Gdzie będzie mi lepiej jak tu? Mam wodę, mam widok na Fogarasze, mam kawał placu pod namiot, po co mam się pchać w nieznane? Jutro wszakże też jest dzień, ja tymczasem nadrobię niedobory snu i trudy podróży, dwie noce z rzędu pobudka z czwórką z przodu, za stary na to jestem. Odpływam wcześnie, wsłuchany w ciszę.

2023-07-10: Stâna Coasta Câinenii – Pasul Buceciul

Poranek jak zwykle realizuję w tempie nieśpiesznym, jestem w końcu na wakacjach, czyż nie? Chwilę po 8 jednak jestem już w drodze, bacówka zostaje za plecami, a przede mną jeszcze ostatnie metry podejścia pod szczyt Coasta Câinenii.

Od tego miejsca, co do zasady, kończą się jakiekolwiek problemy orientacyjne, przede mną trzy dni wędrówki wygodnym grzbietowym płajem. Pogoda dopisuje, wyczłapałem się na grzbiet, czuję błogość w serduszku. Tego mnie było trzeba:

Płaj, jak to płaj, większość wierzchołków uprzejmie omija, dbając o kondycję wędrowcy. W pełni korzystam z tej gościnności, jeszcze zdążę się zasapać, na razie nabieram sił po wczorajszych przewyższeniach. Klimatu wędrówki po pustych połoninach nic nie jest w stanie zastąpić.

Zwornikowy szczyt Stânișoary ścieżka obchodzi od południa, w tą też stronę kieruje się na razie mój wzrok. Daleko w tle piętrzy się skalisty grzebień grupy Buila-Vânturarița – niektórzy wyróżniają ją jako osobne pasmo górskie, inni traktują ją jako część Munții Căpățânii, ja traktuję jako kolejny punkt do odwiedzenia, gdy tylko nadarzy się okazja.

Połączenie płajów u stóp zwornika wykorzystuję dla krótkiego odpoczynku, jakże tu nie spocząć chwilę wśród takich widoków? Otwierają się przede mną także przestrzenie w nieco innych kierunkach niż do tej pory, relaksuję się zatem z tą nieskończoną przestrzenią wielu planów górskich wypełniających szczelnie całą panoramę, aż po horyzont…

Pełen zachwytu ruszam dalej, za chwilę będę cierpieć, na razie jednak wciąż droga wiedzie łagodnym płajem. Z tyłu czai się jednak Sterpului, tam wyzionę ducha, ale na wszystko przyjdzie czas…

Gdzie się nie obrócę, tam kolejne grzbiety, szczyty, doliny, bez śladu cywilizacji. Powtarzam się, ale gdzie byłoby lepiej?

Żeby przyatakować szczyt Sterpului trzeba wczołgać się 200 m w pionie pod stromy boczny grzbiet, który od południa łączy się tu z równoleżnikowo położonym głównym grzbietem Lotru. Płaj umyka tu w lewą stronę, pozostawiając wędrowca z ledwo zaznaczonymi ścieżynkami pnącymi się w górę.

Przed tak poważnym wyzwaniem trzeba zafundować sobie chwilę odpoczynku, czas na spojrzenie w tył. Na pierwszym planie Sfârcașul, którego szczyt ścieżka – jak widać – łaskawie mi darowała, po lewej boczny grzbiet opadający ku północnemu wschodowi, z kulminacją Floarei.

Nie ma jednak rady, trzeba wbić się na tę górę. Od połowy podejścia dobiegają mnie z góry dźwięki dzwonków i poszczekiwanie psów, staram się tak cyrklować aby nie wbić się przypadkiem w sam środek stada, wprost pod groźne paszcze strzegących owiec psów. Zgodnie z planem wyczłapałem się paręset metrów od wypasu, nie przeszkadza to jednak krwiożerczym bestiom skoczyć w moją stronę; szybko jednak powstrzymuje je czujny pasterz. Zamieniamy ze sobą kilka zdań w łamanym mieszanym rumuńsko-słowiańskim, po czym każdy z nas rusza w swoją stronę. Z lekkim zaskoczeniem stwierdziłem, że mój rozmówca przyszedł do mnie… całkowicie boso. Można i tak, najwyraźniej…

Na sam szczyt Sterpului zostały mi już dosłownie dwa kroki, na podejściu mijam jedynego turystę, którego uświadczę w tym paśmie. Chyba był równie zdziwiony tym spotkaniem, co ja, bo nie odpowiedział nawet na moje powitanie, pomknął tylko w dół stukając kijkami.

Sterpului (2142) to miejsce dość wyjątkowe w grzbiecie Lotru, albowiem widać z niego cywilizację – uważny obserwator zauważy zabudowę Sybina u podnóża gór. Szczęśliwie widać też sporo ciekawszych rzeczy, dookólna panorama powinna zadowolić nawet najbardziej wybrednego z obserwatorów.

Jak widać na załączonym obrazku, obserwator ja też poczuł się zadowolony 😉

Z każdej góry jednak trzeba w końcu zejść, zatem i ja, nasyciwszy się krajobrazem, podążyłem dalej na zachód, łypiąc jednocześnie okiem w mapę i szacując moje możliwości na resztę dnia. Za kulminacją Sterpului grzbiet się stopniowo obniża do dość głębokiej przełęczy Buceciul, za którą wyrasta najwyższa część pasma, z wyższym od odwiedzonego przed chwilą przeze mnie szczytu o dokładnie 100m Steflești jako kulminacją. Na razie przede mną nieznaczne kulminacje wzdłuż grzbietu: Cocăcii, Voineagul Cătânasii i Voineșița. Gdzieś daleko na horyzoncie widok zamyka z kolei Cindrel, najwyższy w Górach Sybińskich, równoległym paśmie o dolinę na północ. Droga jasna i jednoznaczna, pogoda dobra, widoki zapierające, wszystko jest na swoim miejscu!

Kręcąc się za ginącą ścieżką w okolicach Voineagul Cătânasii natknąłem się nagle na artefakt, którego się tu zupełnie nie spodziewałem – świeżusieńki znak szlaku. Warto dodać, że Rumuni mają przebogatą możliwość znakowania szlaków, bowiem poza trzema barwami (żółtą, niebieską i czerwoną), różnicują je także czterema kształtami (krzyżykiem, kółkiem, trójkątem i pionowym paskiem), dając łącznie dwanaście kombinacji. Jakość oznakowania, poza głównymi masywami i szlakami, jednak często pozostawia wiele do życzenia, a próby poruszania się trasami opisanymi i oznaczonymi na mapach podobno mogą zaprowadzić w miejsca, gdzie człowieka nie było od lat. Tym bardziej zaskoczony byłem tym znaleziskiem w miejscu praktycznie przez turystów nieodwiedzanym. Świeżutkie znaki towarzyszyły mi już do samego końca wędrówki, choć przez większość grzbietowej trasy były zdecydowanie zbędną pomocą.

Na przełęczy przed szczytem Voineșițy rozłożyli się pasterze ze swoim przychówkiem. Obserwując uwijające się psy i ich opiekunów, wymyśliłem sobie że obejdę całe towarzystwo szerokim łukiem po lewej stronie, zwłaszcza że nie wybierałem się na sam szczyt, a celowałem w obchodzący od południowej strony szczytu leśny trawers.

Plan byłby bardzo dobry, gdyby nie to, że wpakowałem się idealnie w środek między psy strzegące stada u góry i psy przy niezauważonej przeze mnie bacówce w dolnej części polany. W mgnieniu oka obskoczyła mnie wataha kilkunastu drani i musiałem włożyć całą moją skromną znajomość rumuńskiego w krzyk do pasterzy, którzy po chwili przybyli mi na ratunek. Po krótkiej rozmowie, z wciąż lekko przyspieszonym tętnie, ruszam dalej, na jeden z nielicznych odcinków leśnych na tej wycieczce.

Przy okazji też zaczęło padać, więc specjalnie nie ociągam się z wędrówką. Im bliżej przełęczy Buceciul, tym wąska ścieżynka bardziej przypomina szeroką drogę leśną, aby w końcu zameldować się na przełęczy. Grzbiet przecina tu dość konkretna, jak na lokalne warunki, droga, choć patrząc po mapie ciężko dojść, skąd i dokąd można się nią dostać. Dla mnie kluczowa jest woda – ta z nieba szczęśliwie przestała już padać, tę do spożycia bez większego problemu można znaleźć kawałek drogi na północ od szlaku. Jako, że do zmroku pozostało już niewiele czasu, bez większych wątpliwości zajmuję najbliższe płaskie miejsce, gdzie mi będzie lepiej?

2023-07-11: Pasul Buceciul – Dealul Tabla

Rano wyczołguję się niespiesznie, przy porannej toalecie mija mnie nawet samochód – wygląda na to, że tajemnicza droga faktycznie dokądś prowadzi, choć najwyraźniej tylko w jednym kierunku, bo chwilę przed wymarszem ten sam pojazd ponownie mnie mija.

Przede mną najwyższa część pasma, a że wczoraj zameldowałem się ostatecznie na wysokości ok. 1600m, to wiadomo, że podejścia trochę mnie będą kosztować. Z przełęczy po kilku minutach przez las osiągam niekończącą się połoninę, na dzień dobry okazuje się, że inwentarz żywy występuje tu także w formie końskiej. Psów tym razem, szczęśliwie, nie stwierdzono.

Po wczorajszym deszczu pozostało trochę chmur, dziś jednak nie pada. Na pierwszych kilometrach towarzyszy mi w oddali irytujący widok linii wysokiego napięcia, przecinającej pasmo prostopadle pod wierzchołkiem Clăbuceta, który jest pierwszym szczytem w grzbiecie od tej strony.

Aby nie męczyć swoich oczu zbyt długo jakimiś tam drutami, rzucam regularnie okiem za siebie, a tam jak na dłoni moja wczorajsza droga w sporej części, z wyróżniającym się ostrym wierzchołkiem Sterpului w najwyższym miejscu grzbietu.

Minąwszy ostatecznie dzieło inżynierów energetyków, rozpoczynam ostateczne podejście na Clăbuceta. Puściutki i bezludny szlak jest perfekcyjnie oznakowany i wycięty w łanach kosodrzewiny, cuda się tu dzieją, ale narzekać nie będę!

Wyjście na grzbiet przyniosło jednak powód do narzekań: z północnej strony, do tej pory osłoniętej, wieje silny wiatr, którego nie pozbędę się dziś aż do wieczora. Niby nic niezwykłego na tej wysokości, ale jednak oceniam ten element jako niepożądany 😉

Sam wierzchołek Clăbuceta (2054) jest płaski i rozległy, najciekawszy widok otworzył mi się w kierunku północno-wschodnim, gdzie widać nie tylko wczorajszego bohatera dnia w postaci Sterpului po prawej stronie kadru, ale też chociażby – po lewej – Prejba w długim bocznym ramieniu oddzielającym się od Voineșițy. Przy lepszych warunkach można stąd podziwiać jeszcze Fogarasze z Negoiu na czele, ale dziś na to szans nie było.

Jeśli zaś spojrzeć nieco bardziej na zachód, widać chociażby Cindrel, najwyższy w Górach Sybińskich:

Zachwyciwszy się panoramami, ruszyłem w dalszą drogę, jak zazwyczaj na tym spacerze – wygodnym płajem. Plan na najbliższe kilka godzin jak na dłoni: bezpośrednio przede mną wyrasta kopuła Negovanu Mare, za nim chowa się Conțu Mare, a na samym końcu czeka dwuwierzchołkowy Steflești, najwyższy szczyt Gór Lotru. Po co komu mapa, gdy grzbiet jest tak czytelny?

Choć wszystko wydaje się na wyciągnięcie dłoni, a odległości wydają się drobne w porównaniu z nieskończoną przestrzenią, jaką mam wokół siebie, to poszczególne szczyty przybliżają się jednak powoli, nieomal mozolnie. Czasem dopiero rzut oka w tył pozwala sobie przypomnieć, że jednak systematycznie zdobywam kolejne kilometry – tu widać Clăbuceta z podejścia pod Negovanu Mare.

I tego Negovanu udało się jednak zdobyć w miarę sprawnie sprawnie, co pozwala na aktualizację planów na najbliższe chwile. Wciąż doskwiera mi mocny wiatr, który lekko zatruwa radość z poruszania się w tak pięknych okolicznościach przyrody, jednak nie przestaję rozglądać się z bananem na twarzy. Płaj, dbając o kondycję wędrowca, grzecznie omija widoczne wierzchołki – ten większy po lewej to Balindru Mare (2202).

To truizm, ale niesamowite jest to wrażenie pustki, samotności, przestrzeni i – przede wszystkim – wolności, które można poczuć tylko w takich miejscach.

Ścieżynka kładzie się na zboczach Balindru Mare. Kto tędy chodzi? Kto dba, żeby ta dróżka nie zarastała? Nie wiem, ta część pasma wydaje się całkowicie bezludna, nawet pasterze chyba tu się nie zapuszczają.

Mijając Conțu Mare ścieżka uprzejmie przenosi się na południowy stok, osłaniając mnie od wiatru na dłuższy moment. Jako, że chwilowo też przejaśniło się zauważalnie, wykorzystuję tę okazję do nabrania sił przed podejściem na Steflești, tam taki luksus mnie nie będzie czekał.

Głęboko w dolinie widać miejscami prześwitującą taflę Lacul Vidra, jednego z licznych sztucznych jezior wtłoczonych pomiędzy niekończące się grzbiety i szczyty:

Na obejściu Balindru Mic rzucam okiem na rzadko dziś otwierające się widoki południowe. Gdzieś tam daleko na końcu przebija Nedeia, najwyższy szczyt Munții Căpățânii. Jak tam jest? Czy jest tam inaczej? Czy jest tam piękniej niż tu? Czy starczy mi życia, aby dowiedzieć się czegoś o tych wszystkich górach, pasmach, szczytach i miejscach?

Żarty i filozoficzne rozkminy się kończą, gdy przyjdzie mi podejść na Steflești. 300m podejścia z przełęczy kończącej trawers Balindru Mic nie robi może gigantycznego wrażenia, ale przy wzmagającym się wietrze, który momentami mną lekko miota po ścieżce, jest to już pewnego rodzaju wyzwanie. Właściwy wierzchołek tu demotywująco skrył się za niższym o 30m przedwierzchołkiem, który na dłuższą chwilę przesłoni mi cały świat.

Trzy kwadranse walki z wiatrem i własną kondycją pozwoliły mi znaleźć się już w rejonach szczytowych, cel coraz bliżej, na wyciągnięcie dłoni, jeszcze kilka kroków, jeszcze chwila…

Przeskoczyłem przez przedwierzchołek, już widzę kopczyk na szczycie, jeszcze kilka chwil:

Ostatecznie na szczycie Steflești (2242) melduję się zasapany, zdyszany, i – mówiąc delikatnie – zirytowany niesłabnącym wiatrem – po blisko półtoragodzinnym podejściu. Styrany, ale zadowolony co niemiara rozgaszczam się wśród skał wierzchołka w poszukiwaniu odrobiny wytchnienia od przewalających się mas powietrza.

Rozległy i wypłaszczony szczyt oczywiście jest idealnym miejscem, aby porywający wiatr rozszumiał się na dobre, stąd też nie goszczę w najwyższym punkcie specjalnie długo. Wśród widocznych punktów zauważyć można chociażby bardzo nieodległy już Cindrel:

Witać także chociażby Balindru Mare, a na dalszym planie także i Sterpului:

Tu też przychodzi czas na decyzję, co począć dalej – rozważałem dwa warianty dalszej wędrówki, pierwszy opierający się o przeskoczenie przez przełęcz Steflești na północ, w równoległe pasmo Gór Sybińskich i wbicie się na Cindrel, jednak jest już popołudnie, nie mam ogarniętej żadnej wody w tamtym rejonie, wymagałoby to zejścia i natychmiastowego odrobienia 500 m wysokości, a na dodatek schodzenia prosto pod wiatr, na co też miałem średnią ochotę. Bez większego wahania zatem przyjmuję plan B, czyli kontynuację grzbietu Lotru. Tu wodę mam pewną, nie muszę pokonywać dużych przewyższeń w żadną stronę, i te argumenty zdecydowanie przemawiają do mojej wyobraźni. Potem okaże się, że popełniłem bardzo dobrą decyzję, ale nie uprzedzajmy faktów, czas zejść z tego przeciągu!

Nim zaznam jednak odrobiny ulgi od wiatru, jeszcze kilka dłuższych chwil będzie on mi doskwierał, momentami utrudniając istotnie marsz. Sprawnie jednak minąłem skałki tworzące mikroszczycik Cristești, i zmierzam w stronę Białej Skały, Piatra Albă. Szczycik ten bez cienia wątpliwości komunikuje mi, że jeszcze nie czas na odpoczynek, jeszcze swoją dawkę potu przeleję dzisiaj:

Po drodze odkrywam kolejny świeżutki obiekt infrastruktury turystycznej, szlakowskaz, na dodatek tyczący się innego szlaku niż czerwonych pasków, którymi podążam od pewnego czasu. Ten kieruje w bok, jakby na północno-zachodni trawers Steflești, i rzekomo prowadzi do wspomnianej wyżej przełęczy o tej samej nazwie. Fascynująca jest to nowe oznakowanie, dość jednak wybiórcze, i jakby dla nikogo, w puściusieńkich górach.

Prawdziwie fascynujące rzeczy jednak dzieją się na świecie; wiatr przegania po niebie chmury, które na zmianę wypuszczają i zasłaniają popołudniowe, kładące się coraz dłuższymi cieniami słońce. Podejście na Piatra Albę jest męczące, więc przystaję co chwilę i patrzę za siebie; gdybym miał do kogo gębę otworzyć, to bym zaniemówił, ale jestem tu sam i mi to nie grozi.

Biała Skała faktycznie dała mi lekko w kość, zmęczenie długim dniem i walką z bezlitosnym wiatrem powoli zaczyna brać nade mną górę. Obyczaje jednak niezmiennie łagodzi piękno przestrzeni, błękit nieba powoli wygrywający w walce z chmurami, i kontrasty cienia i światła otwierające się przede mną. Kimże jestem, by wzgardzić takim miejscem i klimatem?

Wieczór nadchodzi raczej powoli, ja zmierzam na zachód. W nieustającym zachwycie, bo jakże by inaczej?

Zejście z Piatra Alby przynosi także uzupełnienie wody, wydajne źródło w pobliżu jednej z bacówek nie zawiodło oczekiwań. Z istotnie cięższym plecakiem ruszam w dalszą drogę, nie mogąc nadziwić się jak szybko chmury ustąpiły prawie całkowicie miejsca czystemu niebu.

Mija powoli 19, ja ciągnę uparcie płajem, byle niżej, byle do granicy lasu, aby mieć kawałek miejsca lekko chociaż osłoniętego od wiatru, który – mimo wizualnej poprawy pogody – wciąż nie ustaje w swoich wysiłkach. Powoli wyrasta przede mną obły wierzchołek Băluțu, gdzieś przy tych drzewach po prawej będę szukać okojenia. Nad nimi wyrasta zaś wybitna piramidka Mohoru, to poważny zawodnik – 2337 metrów – pozdrawiający mnie prosto z masywu Parângu.

Dotarłem w końcu do choć odrobinę osłoniętego miejsca, na przełęczy Tabla, chwilę przed zmrokiem. Dawno wieczorna herbata nie smakowała tak dobrze, tak satysfakcjonująco jak tego dnia, i nawet nierówności pod podłogą rozbitego praktycznie na środku płaju namiotu nie przeszkodziły w nocnej regeneracji…

2023-07-12: Dealul Tabla – Pasul Tărtărău

Wstaję rano i nie wieje. Mało tego, jest całkiem pogodnie! Potem się okaże, że to jednak cisza przed burzą była, ale na razie raduję się zdecydowaną poprawą pogody. Dzisiejszy dzień ma być lajtowy, kreśląc plan założyłem, że po dotarciu do szosy DN67C, znanej turystom pod nazwą Transalpina, rozlokuję się w miejscu z prądem i uzupełnię lekko zasoby; do drogi pozostaje mi zaś dosłownie kilka godzin drogi, bez zauważalnych przewyższeń, więc krzątając się przy śniadaniu czuję się prawie, jakbym już zmywał pod prysznicem kilkudniowy pot i znój.

Na dzień dobry przeskoczyłem przez zarośnięty świerczkami szczycik Larga Mănețanilor, za którym wracam na klasyczny już dla tej wędrówki klimat niekończących się łąk i dogodnego, lekko meandrującego płaju.

Widać stąd też już to, co czeka za Transalpiną, dumnie pręży się chociażby kopiec Vărful Lui Patru, najwyższego w Górach Șureanu:

Coraz częściej widać też oznaki cywilizacji. Jest to co prawda wciąż tylko cywilizacja gór, ale jednak widać, że im bliżej siedzib ludzkich, tym intensywniej te góry są wykorzystywane gospodarczo. Burki z tej bacówki oczywiście do mnie doskoczyły, ale wykazały się wyjątkowo niską zajadłością i odpuściły już po chwili.

Czerwony pasek – niezmiennie od dwóch dni – na swoim miejscu.

Ten końcowy odcinek, z płowymi trawami i wyjeżdżoną jasną nitką drogi między nimi, zachwyca mnie ponad skalę. Jestem przeszczęśliwy, że na Steflești podążyłem w tym kierunku; czasem nie trzeba panoramy 360 i wielokilometrowej widoczności, aby rzucić pięknem na kolana.

Z daleka wydawało mi się, że to wiata, z bliska wychodzi na to, że to jednak miejsce pamięci/grób? Nie wnikałem bliżej, starannie utrzymane i ogrodzone miejsce bez cienia wątpienia ma swojego gospodarza, nie naruszałem więc świętości:

Płaj tutaj nie biegnie, nie prowadzi, on płynie przez niekończące się trawy. Nie znajduję słów, by opisać piękno i magię tych chwil, zostawię Was tylko z kilkoma obrazami.

Wszystko, co dobre, jednak kończy się szybciej, niż byśmy chcieli. Przez ładnych kilka kilometrów cieszyłem oko i duszę tym niesamowitym klimatem, jednak w końcu droga zaprowadziła mnie do lasu. To był niechybny znak, że już za kilka chwil wyląduję na wysokiej (1700) przełęczy Tărtărău, przez którą przebiega wzmiankowana wcześniej szosa. Co gorsza, pomruki dobiegające z góry i zasnuwające się stalowoszarymi chmurami niebo nie dawały wątpliwości, że poranne rozpogodzenie było faktycznie tylko ciszą przed burzą, więc zagęściłem kroki w nadziei uniknięcia zlewy. Ta jednak była tym razem nieco sprytniejsza i rozpętała się dosłownie sekundy po tym, jak rozstawiłem się na poboczu z misją złapania stopa w stronę nieodległego Obârșia Lotrului. Zlewa szybko przybrała charakter iście epicki, bombardując mnie dodatkowo gradem, dobrze że nie trafiłem na ten warun w najwyższych partiach, a na sam koniec!

Szczęśliwie ruch na Transalpinie w sezonie letnim jest całkiem spory, więc już po kilku minutach siedziałem w jakże typowej dla rumuńskich dróg Dacii Logan z małżeństwem w średnim wieku. Co prawda zmierzali w przeciwnym kierunku, a na dodatek do dziś nie wiem, czy złapałem ich na stopa, czy wbiłem się im do samochodu na krzywy ryj, gdy próbowali przeczekać najgorszą ulewę na poboczu, ale w tej chwili nic z powyższych faktów nie miało dla mnie znaczenia. Moi zbawcy odstawili mnie do malowniczo położonego nad zaporowym jeziorem schroniska Cabana Oașa, gdzie mogłem w końcu zrealizować swój plan higieniczny, uzupełniony o przymusowe dosuszanie rzeczy. Wieczorem, wylegując się w czyściutkiej pościeli, przeanalizowałem moją sytuację i możliwości, widząc zaś że aura na najbliższe dni ma pozostać mocno burzowa, odpuściłem z żalem kontynuację w każdym z możliwych kierunków. O poranku zawinąłem manele, i ruszyłem na zaporę łapać stopa do cywilizacji. Ten ostatni akcent wycieczki został zresztą uwieczniony i unieśmiertelniony na googlowskich kamerach – niestety, pojazdy Street View nie zabierają pasażerów, więc musiałem jeszcze godzinę powystawiać kończynę górną, nim znalazłem transport do najbliższej mieściny…

Krótka to wycieczka ostatecznie wyszła, ale pełna wrażeń. Lotru są przede wszystkim niebotycznie piękne, a poza tym – praktycznie bezludne, nie licząc z rzadka występujących pasterzy, przez cztery dni spotkałem na szlaku dosłownie kilka osób, w tym jednego turystę. Z tym wiąże się irytująca obecność psów pasterskich, które, nieobyte z turystami, potrafią uprzykrzyć życie na różnych poziomach – od „wkurzające ujadanie” do „kilkanaście paszczy kłapiących zębami kilka centymetrów od moich łydek”. Pomijając tę niedogodność, polecam wycieczkę w to pasmo każdemu – góry są pozbawione trudności technicznych, proste nawigacyjnie i wyjątkowo atrakcyjne dla każdego miłośnika przestrzeni, ciszy, spokoju i pustki. Ja za to wiem, że tematy Karpat Rumuńskich będę badać szerzej, tak jak na to zasługują…

2 Comments

  1. Aż wstyd się przyznać, ale co tam… w Rumunii jeszcze nie byłem. Imprezą pisząc krótko mnie zdenerwowałeś :)) Piękna rzecz. Zapodałeś kawał zacnego szlajanka na dodatek w takim warunku, że… czacha dymi. Dziękować!

    • Noo Rumunia to temat najwyższej klasy, tylko życia i urlopu nie starczy, żeby wszystko obejść :))

Submit a comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *