Prognoza na przedostatni weekend czerwca nie pozostawiała wątpliwości: będzie słonecznie i bardzo ciepło. Nie mogąc sobie pozwolić na choćby nieco dłuższe wolne, zaparłem się by narysować wyjazd opierający się o dwa dni weekendu, jednocześnie starając się trafić w rejon możliwie słabo mi znany. Tym sposobem w sobotę chwilę przed 9 rano wytoczyłem się z pociągu (który był chwilowo autobusem) w Zembrzycach i ruszyłem dziarsko na zachód, za czerwonymi oznaczeniami Małego Szlaku Beskidzkiego…
2021-06-19: Zembrzyce – Kucówki
Beskid Mały do tej pory znany mnie był z jednodniowego spaceru między Łodygowicami a Lipnikiek, przez Czupel i Magurkę Wilkowicką, części na wschód od jeziora Międzybrodzkiego nawet nie powąchałem, i należało ten stan rzeczy zmienić. Czerwony szlak wyprowadził mnie pomiędzy zabudowaniami przysiółka Zembrzyc ponad przystanek kolejowy, z widokiem na górującą ponad zabudowaniami Mioduszynę, położoną już (jeszcze?) w Beskidzie Makowskim, też dość słabo mną zbadanym.
Mimo stosunkowo wczesnej pory słońce nie zamierzało odpuszczać, od samego początku nie miałem wątpliwości, że czeka mnie ciężka przeprawa z upałem. Zatrzymałem się na chwilę pogawędki z jednym z mieszkańców, zamieniliśmy kilka zdań o tym jak to się świat zmienia, większość gospodarstw w jego sąsiedztwie funkcjonuje już tylko jako domki letniskowe, stałych mieszkańców pozostało już niewielu. Rozstaliśmy się mimo wszystko w dobrych nastrojach, acz z pamięcią o mijającym czasie. Przede mną ulgę dający fragment podejścia w lesie, cień jest dziś wysoko na liście moich priorytetów.
Wszystko, co dobre, kończy się jednak szybko, wychodzę na otwartą przestrzeń przed osiedlem Koźle, na niebie ani obłoczka, dzień zapowiada się naprawdę srogo. Nastroje koi przestrzeń i klimat, jestem u siebie, wątła dróżka prowadzi mnie krok za krokiem.
Świat najpiękniej jednak wygląda z cienia, toczę się powoli przez kolejne wysoko położone przysiółki. Tempo dziś przyjmuję niespieszne i dostosowane do aury, nie ma po co się odwadniać niepotrzebnie, czeka wszak na mnie ławeczka pod kapliczką, przełęcz Carchel wita mnie godnie i zapewnia możliwość odpoczynku.
Piękne to miejsce, rzucić okiem można na południe. Sprawdziłem, Babia Góra wciąż na swoim miejscu, uparcie i wytrwale.
Przede mną podejście pod Żurawnicę, przez Kozie Skały, grupę wychodni skalnych na północno-wschodnim stoku tejże. W tym miejscu przede mną ważna decyzja, do Krzeszowa mogę na czerwono albo zielono, wyszedłem z założenia że MSB kiedyś trzeba będzie wziąć po całości, poszedłem za zielonymi maziajami. Na zejściu ścieżka prawie ginie w zarastających łąkach, jest miliard stopni, z każdej kępy traw gra inny zestaw świerszczy, całe to miejsce żyje, a ja przypominam sobie klimaty niespiesznego błądzenia po Beskidzie Niskim po właśnie takich ścieżynach.
W tym miejscu niestety spotykam też szanownych panów crossowców, co to ich słychać z kilometra, jak prą pod górę nie zważając na nic, sprawę pozostawię bez komentarza. Krzeszów już za chwilę, sytuacja się prawie nie zmienia, ciepło, zielono, widoki jak trzeba.
W Krzeszowie zasiadłem na jakiś popas, jadłem jakieś jedzenie, ale co mnie podano? Nie pomnę. Czerwony wychodzi ze wsi zaroślami, jest po 13 chwilę, żar leje się z nieba niemożebny.
Przede mną podejście na Leskowiec, rozpisane na maziajoznaku na niespełna dwie godziny, zapomnijcie. Nawet wejście w las niewiele daje, cienia wiele nie zaznam. Turlam się krok za krokiem, na chwilę legnę na spoczynek gdzieś pod krzakiem, złośliwi twierdzą nawet że oko mi się przymknęło, chrapnąłem raz czy drugi, ale to potwarz, nic takiego oczywiście miejsca nie miało. Drzemać na szlaku? Nie przystoi ;))
W końcu jednak wlazłem pod ten Leskowiec, kołuję prosto do schroniska, tam spore zaskoczenie: w sobotę koło 16 jestem jedynym konsumentem, cisza i spokój wokół. Jedzeniem gardzę, powezmę za to wszystkie możliwe napoje, z odwodnieniem trzeba walczyć na wszystkich frontach.
Podoba mi się klimat tego lokalu, widok na Krzeszów w dole, z którego podejście tyle potu mnie kosztowało, nastraja mnie refleksyjnie. Chrapnąć kiedyś by tu trzeba było, ale przede mną jeszcze kawał dnia, ruszam naprzód.
Na szczycie Leskowca zatrzymuję się na chwilę, widoki na południe jeszcze mają się dobrze, ale przyroda walczy. Wiata na szczycie straszy syfem, nie polecam tego lokalu.
Teraz turlam się grzbietem, więc sprawa idzie całkiem sprawnie, wokół las, na szlaku praktycznie ani żywej duszy. Odbijam od czerwonego MSB na rozstajach Anuli, tu tabliczka sprzedaje jakąś ckliwą historię o krowie tegoż miana, co to sprytem uniknęła sprzedaży do wojska, brew mnie się lekko uniosła w zdumieniu. Robi się powoli znośniej, słońce bliżej wieczora już tak konkretnie nie nadaje, las też daje odrobinę ulgi.
Pod Wielkim Gibasów Groniem napotykam na resztki jakiegoś partyzanckiego oznakowania, potem jeszcze kilka szczytów takiej wątpliwej jakości informacją turystyczną ozdobionych spotkam, scyzoryk mi się w kieszeni otwiera. Wsadzić kartkę do koszulki plastykowej i przypinezkować do pnia każden jeden potrafi, gorzej że po pierwszym deszczu z takiej „tabliczki” pożytku już nie będzie, a plastyk fruwać będzie po połowie okolicy, no litości. Więcej szkody niż pożytku, nie mówię już nawet o tym, że przyczepione to w miejscu wyraźnie poniżej szczytu, który szlak zresztą bierze trawersem. Co kierowało nadambitnym przyczepiaczem, wolę nawet nie spekulować, ciśnienie mnie się jednak podniosło.
Na zejściu z Wielkiego Gibasów Gronia wyprzedza mnie dwójka chłopaków tuptających na lekko. Ja dla ukojenia nerwów nie skręcam razem ze szlakiem w prawo, idę na skróty, na mapie mam tu drogę, w terenie też ją znajdę. Jest iście kameralnie, sekundę myślę o klepnięciu się w tym miejscu, ale zależy mi na skróceniu dystansu na jutro, idę dalej, acz z żalem.
Wychodzę na Gibasówkę, jest kapliczka, są rozrzucone chałupy. Do chatki nie zaglądam, jakaś lekka impreza towarzyska tam się toczy, ja jestem aspołeczny, nie widzę pola do porozumienia chwilowo.
Ponownie wyprzedza mnie tych samych dwóch typów, mówią że tak jak poszedłem, to szlak kiedyś biegł, ale go przełożono, bo wiatrołomy i zarośnięte. Znów ktoś się chyba popisał nadgorliwością, ze dwa drzewa trzeba było przejść górą, ale daleko temu to jakichś istotnych niedogodności, dziw na dziwy. Panowie pognali przodem, chcą przed zmrokiem zejść do Kocierza, mnie się tak bardzo nie spieszy, rozglądam się na lewo i prawo w poszukiwaniu adekwatnego miejsca pod hotel. Krąży we mnie myśl o wypróbowaniu platformy widokowej w Łysinie, ale nie znam warunków lokalnych, do zabudowań blisko, odpuszczam temat, wcisnąłem się z namiotem gdzieś w przecinkę za szczytem Kucówki…
2021-06-20: Kucówki – Tresna
Poranek nie pozostawia wątpliwości, będzie smalić ponownie, chwilę po ósmej ruszam w drogę, słońce już nadaje jak popyrtane.
Sprawnie osiągam Łysinę, tu z kolei od samego rana trwa impreza, na działce stoi domek, od domku 30m stoi samochód, panowie siedzą w domku, muzyki słuchają z samochodu, no przyznam że wolę nie wiedzieć, jak spędzili wieczór, cieszę się jeno, że nie zdecydowałem się na testowanie lokalnych lokali noclegowych. Po drodze jednak klimat stanowczo pozytywny, zaczynam zejście do Kocierza Rychwałdzkiego:
Zejście jak zejście, można jeszcze przeżyć, najgorsze jednak przede mną. Odsapnąłem na ławce przy kościele, ruszam uzupełniwszy wodę pod górę, szlak tu biegnie środkiem łąki, cienia cienia nie ma, pot ze mnie można wiadrami zbierać. Dawno takiego kryzysu nie miałem, ledwo doczłapałem się do granicy lasu, by tam zalec na dłuższą chwilę i zebrać myśli, jest w opór gorąco, a nawet 10 nie ma, z takim warunkiem nie ma co żartować.
Ogarnięty i odsapnięty ruszam znów pod górę, ą-ę knajpę na przełęczy Kocierskiej planowałem pominąć, ale w zaistniałej sytuacji czuję potrzebę poprawy sytuacji konsumpcyjnej. Zażyczyłem sobie rosół i lemoniadę rzekomo domową, na większe szaleństwa nie stać mnie, gwiazdek tu więcej niż na nocnym niebie, niestety nie wziąłem stroju wieczorowego z domu:) Zupa postawiła mnie na nogi, jednak tego było mi trzeba, ruszam dalej, znów turlam się po MSB. Po drodze na Kocierz okazuje się, że państwo z Lasów Państwowych także tutaj prowadzą zrównoważoną gospodarkę leśną, jesteśmy w parku krajobrazowym, krajobraz jak się patrzy.
Rozłożyłem się na chwilę posiedziu na Kocierzu, parę minut gadki z małżeństwem z dwójką dzieci, są pod wrażeniem, że ganiam z plecakiem po tak łatwo dostępnych górach, zachowuję dla siebie konstatację, że plecak nie marudzi na szlaku i generalnie oczekiwania ma mniejsze od przychówku w wieku przedszkolnym. Widoki tu są mocno ograniczone, ale gdyby ktoś szukał Babiej Góry – jest na swoim miejscu, od wczoraj nic się nie zmieniło.
Zejście z Kocierza to kolejna słoneczna aleja, pocę się każdą możliwą i niemożliwą częścią Cyryla, obczajam sterczącą przede mną Kiczerę i upajam się zachwycającą myślą, że nie muszę się tam wturliwać.
Na przełęczy Przysłop Cisowy ponownie ogarniam wariant rozdzielający się z MSB, zgodnie z wczorajszą zasadą: czerwone kiedyś przejdę ciągiem, zobaczmy jak jest gdzie indziej. Gdzie indziej w tym przypadku przybiera postać niebieskiego szlaku w stronę Tresnej, mapa obiecuje widokowe polany, rzeczywistość wskazuje że spóźniłem się paręnaście lat; kiedyś to musiał być super widokowy kawałek grzbietu, teraz większość trasy idzie lasem. Po drodze okazuje się, że Lasy Państwowe nie tylko dbają o krajobraz, ale i informację, dzięki starannemu oznakowaniu wiem, że ławka na szlaku służy do wypoczynku, inaczej bym na to nie wpadł!
Widoki ze szlaku są fragmentaryczne, ale tam, gdzie się otwierają – koją nerwy i robią ciepło na serduszku. Gorzej, że tafla jeziora Międzybrodzkiego daleko, daleko w dole, a trzeba będzie tam za chwilę zejść, i to raczej bez zbędnej zwłoki, na zegarku piętnasta, a powrót na Mazowsze wymaga trzech przesiadek, żwawo turlam się zatem w dół.
Zejście do Tresnej nie budzi już większych emocji, ścieżka w lesie sprawnie sprowadza mnie metr za metrem, krok za krokiem w dół, aż w końcu ląduję przy samej zaporze. Klimat tu toczy się zupełnie inny, upalny weekend sprawił że wbiły się tu tłumy plażowiczów, pobocza zastawione samochodami, człowiek na człowieku. Mam jeszcze chwilę czasu do autobusu, wbijam na napoje do knajpy przy przystanku, miła pani uprzejmie prosi mnie bym odniósł kufel od piwa z powrotem do baru, bo nie wyrabiają się przy tym ruchu z znoszeniem naczyń. Bez słowa sprzeciwu spełniam jej prośbę, opróżniając naczynie duszkiem na miejscu, ten potworny upał zrobił jednak na mnie spore wrażenie…
Dalej już było prosto, wszystkie środki transportu opóźnione, dotarłem do domu chwilę po północy z poczuciem wykorzystania weekendu do maksimum.
Gwoli podsumowania
- po raz kolejny miejsce wycieczki było zdeterminowane łatwością dojazdu zbiorkomem z Warszawy i brakiem urlopu; okazuje się że można pospacerować po rozsądnych górkach przy takich ograniczeniach i nie wymaga to zarywania nocy;
- generalnie pusto w tym Małym, zwłaszcza na wschód od przełęczy Kocierskiej; pewnie wokół jest parę atrakcyjniejszych pasem, ale przy tak słonecznym weekendzie spodziewałem się czegoś nieco innego;
- kiedyś lubiłem upały, na starość czuję że moja tolerancja lekko zmalała, odcinek z Kocierza Rychwałdzkiego w górę zapamiętam na długo.
Szanczytelnikom za uwagę – jak zawsze – dziękuję.
Warunek trafiłeś zacny. Beskid Mały wbrew nazwie potrafi dać popalić, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Szacunek za wytrwałość, BM w takim słońcu to nieliche wyzwanie.
Warun był faktycznie przezacny, acz o mało nie zmiótł mnie z planszy jednak 😉
MSB potrafi dać w kość swoim charakterem. Nieźle zarządziłeś, temperaturę tych łąk aż czuć na zdjęciach. 😉 Schronisko na Leskowcu wspominam znakomicie, spałem dosłownie sam w całym obiekcie. Ta knajpa na Przełęczy Kocierskiej jest strategicznie położona, choć zawsze jak tam zachodziłem, to miałem wrażenie, że nie pasuję do tego miejsca – wokół pełno gogusiów w garniakach, a ja zarośnięty i spocony z wielkim plecakiem.
Beskid Mały mocno niedoceniany jest, cała uwaga skupia się na Śląskim i Żywieckim, a to pasmo jakoś stoi (nomen omen) w cieniu.