Zygzakiem przez Słowację

O jakże ambitne były plany! Ile nazw padało w dyskusjach, Șureanu, Lotru, albo dla odmiany Czeska Szwajcaria lub Izery, tego dziś już nikt nie zliczy. Koniec końców jednak nikomu nie udało się zdecydować na wspólny wyjazd i zostałem postawiony przed koniecznością ogarnięcia urlopu w pojedynkę. Nie siliłem się na oryginalność, ruszyłem w kierunku znanym i lubianym, z celem badania kolejnych pasm Słowacji, to zawsze dobry kierunek…

2021-08-01 Łomnica-Zdrój – Vysoký grúň

…SKMka do Warszawy, pendolinko do Krakowa, IC do Tarnowa, REGIO do Łomnicy-Zdroju, zaliczyłem w podróży pełen przekrój przewoźników i taboru kolejowego w tym kraju. W Łomnicy jeszcze pomarudziłem chwilę, na głodnego przekraczać granicę nie godzi się, skusiłem się na żurek w Majerzance. Sytuacja w Łomnicy wygląda tak, że most graniczny jest dokładnie nad peronem, pełny żurku toczę się i patrzę, skąd przybyłem:

Jeszcze kilka metrów i jestem w Słowacji. Punkt 17 przekraczam granicę, czas na prawie dwa tygodnie tułaczki, pierwsze kroki stawiam w Mniszku nad Popradem, przede mną nieznane…

Zmierzam kawałek asfaltem w lewo, do początku zielonego szlaku. Ten wiedzie z początku lasem, miejscami stromo, przede mną jakieś 2 km nieśpiesznego, dość monotonnego podejścia…

Droga wypłaszcza się powoli za skrzyżowaniem dróg leśnych, gdy osiągam trawers szczytu Vysoký grúň. Po kilkunastu minutach osiągam niewielką polanę, na jej skraju zamknięta chata i spora, choć dość otwarta, wiata. Miałem z początku zostać tu jedynie na krótki popas, plany jednak krzyżuje mi burza. Osłonięty od warunków pod dachem wiaty, rozpatruję dalsze opcje, w końcu jasnym staje się że dziś tu zagoszczę na noc.

Decyzję ułatwia wydajne źródło, które mijałem na szlaku dosłownie chwilę przed wyjściem na polanę. O zmroku deszcz lekko się uspokaja, ja zaś rozstawiam namiot, krzątam się w wieczornym rytuale kolacyjno-herbacianym, wreszcie wskakuję do śpiwora i odpływam w rytm kropli uderzających o materiał namiotu…

2021-08-02 Vysoký grúň – Jarabina

…rano jest pochmurno, ale przynajmniej nie pada. Zbieram się niespiesznie, pośpiech nikomu nigdy na dobre nie wyszedł, tu zupka, tu kabanosik, wszystko ma swój czas i miejsce. Widok na polską stronę doliny Popradu również, na załączonym obrazku Pusta Wielka chociażby:

Ogarnąwszy manatki zbieram się chwilę po 8, szlak łagodnie wiedzie pod górę, wpierw lasem, niedługo potem zaczynają się łąki. Warun wciąż kontrowersyjny, „nie pada” to najlepsze, co można powiedzieć o tej pogodzie, dobrze że klimat wzdłuż szlaku absolutnie właściwy.

Turlam się zatem dalej, w stronę siodła Doštená, chłonąc klimat Pogórza Popradzkiego, zachwycam się przestrzenią i ciszą…

Niebo powoli zaczyna się przecierać, gdy wspinam się łagodnie na pagór Nad Modrinami (772) zaczynam nabierać podejrzeń, że to może być jednak całkiem ładny dzień…

Szlak na tym odcinku kilkukrotnie wymaga pokonywania elektrycznych pastuchów, to teren intensywnego wypasu, białe owcokropki rozrzucone są po sąsiednich stokach i dodają klimatowi sielanki.

Krótki fragment w lesie wyprowadza mnie na halę Osly, tu zrzucę bagaż na chwilę i dam sobie odpocząć, przede mną jeszcze wiele kilometrów, forsowanie się byłoby nie na miejscu. Na miejscu jest za to skromna wiata i kolejny widok na Beskid Sądecki, kwadrans w takim klimacie jeszcze nikomu nie zaszkodził.

Teraz przyjdzie mi podążać żółtym szlakiem na zachód; z łąki wybiega w pożądanym kierunku wyraźna droga, ale szlak prowadzi prosto w pokrzywy, więc wybrałem pokrzywy. Koniec końców wszystko wychodzi na jedno, wylądowałem na tej samej stokówce, prowadzącej w stronę siodła Vabec. Do przełęczy droga prowadzi przez las, praktycznie płasko, tuż przed nią otwiera się widok, i to z tych zacniejszych. Widoczność i przejrzystość nie powala, ale potężny masyw tatrzański nawet zamglony i zachmurzony, daleko w tle, robi niebagatalne wrażenie…

Dalej kawałek trzeba wzdłuż ruchliwej szosy, szczęśliwie to tylko chwila moment, odbijam w boczną drogę wraz z niebieskim szlakiem i podchodzę powoli w stronę szlakowskazu Čierťaže. Dróżka wzdłuż pól i łąk jest niewiarygodnie piękna, mógłbym takimi iść i iść…

Za rozstajem szlaków trzymam się niebieskiego koloru, przede mną droga w stronę wąwozu Jarzębiński Przełom (Jarabinský prielom), chwilowo wciąż jednak wokół mnie otwarta przestrzeń i zachwycające widoki.

Szlak powoli schodzi w las, mijając zamkniętą kaplicę i nieco poniżej niej źródło świętej wody; jak wiele świętości, tak i ta okazała się rozczarowująca, w studzience woda stoi w bezruchu od dłuższego czasu, nic tu dobrego mnie nie czeka. Podejście do wąwozu wąską drogą wśród drzew i krzewów kojarzy mi się z Beskidem Niskim, nieuchronnie to skojarzenie jest uwiarygadniane przechodzeniem w bród niewielkich strumyków i sporą dawką błota na butach…

Sam temat zachwyca, niepozorny potoczek Mały Lipnik wyrzeźbił tu imponujący wąwóz, szlak biegnie jego dnem, przeskakując z brzegu na brzeg. Ściany wąwozu dochodzą podobno do 40m wysokości, wszystko to robi niebagatelne wrażenie, choć sam odcinek ma zaledwie kilkaset metrów.

Wyjście z wąwozu prowadzi metalowymi schodami na jedno ze zboczy, droga dnem jest zablokowana przez kamieniołom z sąsiedniej miejscowości Jarabina; szlak też do niej prowadzi, wpierw jednak serwuje kojący widok na samą wioskę…

…widać też, oczywiście, zamek w już nieodległej Lubowli…

W Jarabinie dopada mnie rzeczywistość w postaci służbowego telefonu, na szczęście pierwszy i ostatni podczas urlopu. Siedzę nad mapą i kombinuję, co dalej, silnym czynnikiem wyboru dalszej trasy jest prognoza pogody przewidująca na następne dni burze, jak również krytyczne braki w wyposażeniu plecaka, brak mi chociażby kabla do ładowania aparatu. Kombinacja tego wszystkiego sprawia, że rezygnuję z zaplanowanego na kolejne dni przejścia przez Góry Lewockie, postanawiam przebić się dziś do Popradu, uzupełnić braki, przenocować tam i rano dotrzeć pociągiem do kolejnego etapu. Jak postanowiłem, tak zrobiłem, autobusem i pociągiem doturlałem się na wczesny wieczór do Popradu…

2021-08-03 Matejovce nad Hornádom – Spiskie Włochy

…rano pociąg wypluwa mnie na peronie w Matejovcach nad Hornádom, jestem w północnej części gór Wołowskich, ten rejon nazywa się potocznie Galmus. Mając uwolnione przynajmniej dwa dni z nieodbytego przejścia Lewockich, zamierzam się tu trochę pokręcić, acz jeszcze nie wiem, że będę to robił ponownie na raty. Chwilowo jednak wychodzę z wioski czerwonym szlakiem w kierunku Poráča i na dzień dobry klnę na czym świat stoi, dżungl konkretny. Mogłem pójść rowerowym, chyba aż przez takie klimaty nie prowadzi?!

Szybko jednak przekleństwa zamieniam na okrzyki innego typu, powyżej granicy lasu temat robi się absurdalnie piękny, szlak wiedzie łąkami z szerokimi widokami na Kotlinę Hornadzką, w tle piętrzą się Tatry, w dole mozaika pól, domostw i dróżek. Szanowni sami zobaczą, słowa nie oddadzą nawet drobnej części tego, co tam się dzieje…

Ten odcinek to doprawdy arcydzieło klasy zerowej, z każdą kolejną łączką, otwierającą się przestrzenią jestem coraz bardziej zachwycony. Oczywiście jest tu doskonale pusto, po drodze spotykam tylko jednego turystę na spacerze z psem. Chwila gadki, typ wyraża ogromne zdziwienie że łażę po tak niepopularnych terenach, chwali mój plan składający się z braku planu, rozstajemy się szczęśliwi i rozchodzimy w dwie strony. Im bliżej Poráča, tym piękniej, wyjątkowe miejsce.

Poráč to stara górnicza mieścina z bogatymi tradycjami, dziś raczej podupadła i robiąca miejscami ponure wrażenie. Pięknego położenia tej położonej na wysokości blisko 800m wiosce jednak odmówić nie sposób:

Schodzę do miejscowości, tu wstrząśnięty doznaniami muszę zrobić dłuższy postój w wersji libacja na skwerku. Lubię te zwarte wioski, te położone rzędem wzdłuż głównej ulicy fasady są zawsze miłą odmianą od chaosu wielu polskich miejscowości…

Posilony i opity jak bąk ruszam dalej. Nie mam nastroju na asfaltową drogę przez głęboko wyciętą w masywie Poráčską dolinę, obieram kierunek na biegnący po jej północnej stronie niebieski szlak. W pierwszej kolejności podskoczę jednak na Vysoký vrch (874), prowadzi tu ścieżka dydaktyczna z Poráča. Sam wierzchołek oferuje całkiem ciekawą panoramę na miejscowość i piętrzące się za nią pasmo Gór Wołowskich.

Niebieski szlak nie zapiera dechu w piersiach, prowadzi głównie przez las, z nielicznymi polanami oferującymi ograniczone widoki. Upatrzyłem sobie, że zejdę do Slovinek, następnie zielonym szlakiem po drugiej stronie Poráčskiej doliny wrócę na zachód i zacznę przebijać się w stronę Złotego Stołu, najwyższego szczytu Gór Wołowskich. Los miał jednak dla mnie inne plany, jak to zwykle bywa, na razie jednak odpoczywam na jednej z polan z widokiem na południe…

Hello! Do you speak English? nie były słowami, które spodziewałem się usłyszeć w głębokiej Słowacji, z dala od uczęszczanych szlaków i atrakcji turystycznych. Wraz z tym niespodziewanym powitaniem na polanie, na której łapałem oddech, pojawia się Theresa, młoda Niemka, która wybrała się na dość długi spacer – Łukiem Karpat. Szybko łapiemy wspólny język, rozmawiając o podróżach, szlakach długodystansowych, sprzęcie i emocjach, które towarzyszą nam na szlaku. Moja nowa znajoma proponuje, bym potowarzyszył jej przez najbliższe dni w przejściu, a propozycji udziału w takim zadaniu nie zwykłem odrzucać 😉

Kilometry pokonywane leśną drogą szybko mijają, dzień zbliża się ku wieczorowi, gdy odbijamy na żółty szlak pod chatą Galmus – w kierunku północnym, nie południowym, jak spodziewałem się jeszcze parę godzin temu. Schodzimy w kierunku Spiskich Włochów, jednak nie wchodzimy do miasta – wpierw planujemy nocować pod wiatą przy stawie, wokół którego rozłożyły się domki jednorodzinne i ośrodki wypoczynkowe, jednak miejsce – choć niepozbawione uroku – jest zbyt blisko cywilizacji i zbyt przewiewne jak na nasze potrzeby:

Posileni smażonym serem w sąsiedniej knajpie (nie polecam, całą noc walczyłem z rewolucją październikową w żołądku) znajdujemy miejsce na namioty na skraju łąki; mój chińczyk wygląda blado i ciężko w porównaniu z hightechowym ZPacksem Theresy, jednak na mojej trasie nie muszę patrzeć na każdy gram sprzętu, zresztą… czy to naprawdę ważne? Czyż nie ważniejsza jest możliwość obserwowania saren, o zmroku przechodzących przez łąką kilkadziesiąt metrów od namiotu? Czyż nie ważniejszy jest sen w ciszy i spokoju, jaki daje tylko kontakt z przyrodą?

2021-08-04 Spiskie Włochy – Gavart

Rano leje, nawet całkiem konkretnie. Nie przybyliśmy tu jednak leniuchować, chwilę po 8 zbieramy się w końcu z łąki i opatuleni w kurtki ruszamy do miasta, na śniadanie i kawę. Widać była to niezbędna ofiara dla bóstw wszelakich, bo gdy wychodzimy z miejscowości asfaltem w kierunku piętrzącego się na horyzoncie masywu Braniska, pogoda zaczyna się zdecydowanie poprawiać, a deszcz przestaje dokuczać. W dole Oľšavka, na horyzoncie masyw Sľubicy:

Asfalcik nawet nie przeszkadza, sprawnie pokonujemy kolejne kilometry. Fascynujące jest, jak bardzo długie wycieczki prowadzą ludzi w miejsca niespodziewane; gdyby nie Łuk Karpat Theresa pewnie nawet nie łypnęłaby w kierunku Braniska. Przejście całych Karpat to rzecz oczywiście nie byle jaka, ale tym większe i ciekawsze to wyzwanie, że nie ma wszak jednej oficjalnej trasy – można podążyć za śladem GPS jednego z wcześniejszych przejść, ale chyba największa frajda musi tkwić w samodzielnym poznaniu i zaplanowaniu trasy. Ile takich nieodkrytych Branisk, nietkniętych stopą masowego turysty, z których próżno szukać setek fotek na instagramie, czeka na nas na tych ponad dwóch tysiącach kilometrów wędrówki?

Tymczasem mijamy Oľšavkę, przystając jedynie na chwilę celem uzupełnienia wody na cmentarzu; podążamy w kierunku Braniska, drogą już pozbawioną asfaltu i pod niebem coraz bardziej bezchmurnym, a nawet serwującym konkretny skwar. Kotlina Hornadzka zapiera dech:

W upale docieramy do Dúbravy, gdzie nasze drogi się rozchodzą; na grzbiecie Braniska Theresa odbije na północ, przebijając się przez Góry Czergowskie do polskiej granicy; ja przejdę południową część masywu, której nie miałem przyjemności zbadać podczas przejścia z 2019 roku. Proponuję, że nie będę jej spowalniać moim starczym dojrzałym tempem na podejściu, odpocznę spokojnie pod sklepem i uzupełnię płyny. Wymieniamy się kontaktami, zostawiam kilka podpowiedzi na polski odcinek trasy i za chwilę widzę, jak sylwetka mojej towarzyszki powoli niknie w lesie porastającym stoki grzbietu.

Odpoczynek dobrze mi zrobił, napojony i posilony owocami ruszam niebieskim szlakiem w górę; monotonne podejście leśną drogą urozmaicają mi pomruki burzy gdzieś z kierunku Lewoczy. Ostatni rzut oka w tył, gdzieś znad wioseczki:

Bliżej grzbietu nawet pada na mnie kilka kropel, prewencyjnie odczekuję kwadrans pod wiatą na rozstaju leśnych dróg, jednak burza tylko postraszyła. Jeszcze kilka minut i melduję się na sedle Humenec, z tego miejsca szlak zielony na południe. Nie byłbym jednak sobą, gdybym po prostu szedł prosto szlakiem; zbaczam na rozległą polanę pokrywającą północno-wschodnie ramię grzbietu Sľubicy, w nagrodę trafiam na wybitne miejsce widokowe, panorama gór Wołowskich jak się patrzy:

Miejsce jest pełne uroku i świetnie nadaje się pod biwak, jednak na mnie jeszcze nie czas. Zachęcany wciąż kręcącą się burzą wracam po krótkiej przerwie do szlaku i sprawnie zdobywam główny wierzchołek Sľubicy. Tym razem czeka mnie panorama zachodnia, płaska Kotlina Hornadzka u podnóża, widać też Spišský Hrad; przeszkadza jedynie silny wiatr i niedająca spokoju deszczowa chmura:

Strome zejście daje w kość kolanom, odsapnę chwilę na sedle Predky, ale dodać trzeba że spacer w dół odbywa się w zacnych warunkach przestrzennych:

Dalej już sprawnie pomykam żółtym szlakiem, mam na dziś zaplanowany biwak na Gavarcie, a takich tematów się nie odpuszcza. Nade mną się powoli chmurzy, deszcz jednak wciąż mnie oszczędza, a ja łykam kilometry lasem. W końcu jednak, chwil kilka przed zmierzchem, wychodzę na łąki pokrywające ten ostatni wierzchołek w grzbiecie. Temat jest zaiste wstrząsający, spokojny letni wieczór w tej przestrzeni ma iście magiczną atmosferę, łączącą w idealny sposób miejsce, czas i tę niesamowitą ciszę…

Rozkładam się bezczelnie na środku łąki, w pobliżu źródła, dziś nie muszę się tym miejscem dzielić z nikim. Już dobrze po zmroku zostanę jedynie oszczekany przez psy sprowadzające kierdel z wypasu, przez kilka minut będę się czuł w namiocie jak w środku owczanej autostrady. Obyło się bez skandalu, baca jedynie oświecił namiot latarką i wezwał psy, po chwili mogłem już spokojnie odpłynąć, ciesząc się z tego wyjątkowo pięknego biwaku…

2021-08-05 Gavart – Krompachy

…o poranku szybkim krokiem schodzę żółtym szlakiem do Richnavy; z wieczornych rozkmin nad mapą i celami wyszła mi jakaś kombinacja alpejska z pętelką, dzień zaczynam zatem od przedostania się zbiorkomem do… Poráča, w którym byłem przedwczoraj. Wszystko to jednak ma jakiś-tam swój sens, pociąg do Spiskiej Nowej Wsi, potem jeszcze kawałek autobusem i znów jestem na szlaku. Wysiadam przystanek przed ryneczkiem, nie muszę już odwiedzać centrum miejscowości, jestem kilka chwil od wyjścia zielonego szlaku. Na dzień dobry mój dyliżans wracający do SNW:

W tle Poráčska dolina, lepiej widoczna już z podejścia zielonym szlakiem. Pogoda dziś odległa od wymarzonej, w powietrzu czuć konkretną zlewę czającą się na turystów:

Turyści w mojej skromnej osobie chwilowo nic sobie nie robią z tej niedogodności, powoli zdobywając wysokość na prowadzącym przez zarastające łąki szlaku. Czasami udaje się też szlak gdzieś zgubić, rekompensuje to urokliwość chmurnej okolicy:

Ogółem jednak trasa mija bez wielkich wzruszeń, choć warunkowi zastanemu nie można odmówić pewnej… klimatyczności. Im wyżej, tym widać mniej:

Chwilę przerwy planuję przy węźle Suchinec, mapa sugeruje że na miejscu jest wiata, no i faktycznie jest, pełna luksusów i wszystkochroniąca:

Zbieram się zatem po krótszej chwili, tym bardziej że zaczyna solidniej padać. Dalsza droga prowadzi praktycznie płaskim trawersem Skaly, w lesie i deszczu, narzucam kurtkę i mocniejsze tempo, rozprawiać na tym odcinku nie ma o czym. Docieram dość sprawnie w rejon Slovinek, szlak tu skręca gdzieś na łąki, ja obstaję przy w miarę suchej drodze, wychylając się tylko na chwilę obczaić świat, który w innym warunie budziłby zapewne nielichy zachwyt:

Moja droga w końcu ponownie łapie szlak i wkracza do mieściny. Spoczywam w wiacie przystanku autobusowego pod kościołem i kminię opcje, na rozkładzie za 10 minut autobus do Krompachów. Szybko szacuję swoje chęci ponownego zdobywania wysokości na podejściu na Bielą Skalę w deszczu i szanse na poprawę warunków, jedno i drugie wychodzi miernie, zatem zarządzam sam sobie koniec imprezy o godzinie 15. W Krompachach ugości mnie agroturystyka w górnej części miasteczka, przy ulicy Sadovej, trochę trzeba się tam wdrapać, ale z drugiej strony – jutro będzie mniej do podejścia. Za 16€ mam pokój dla siebie i dostęp do suszarni, niczego więcej nie śmiałem oczekiwać. Pod wieczór pogoda się lekko poprawia, schodzę jeszcze do miasta na kolację i uzupełnić lekko spiżarnię. Zasypiam w czystej i suchej pościeli, nie przywykłem do takiego komfortu!

2021-08-06 Krompachy – Pod Kojszowską Halą

…wyspany i wysuszony ruszam chwilę po 9 betonką wzdłuż zielonego szlaku w górę, miasto zostaje w dole i daleko za mną:

Na dzień dobry celuję w podejście pod hotel RELAX, dalej Krompašský vrch, łącznie dobre 600 m podejścia na sam początek dnia. Po krótkim, początkowym odcinku w otwartym terenie, dalsza część szlaku prowadzi leśną drogą, pnącą się stabilnie w górę. Przeciwko takiemu traktowaniu protestują moje łydki, silny ból każe mi dość szybko przysiąść na chwilę. Odpoczynek pomaga, dalszą część podejścia ogarniam w miarę sprawnie, wychodzę z lasu w rejonie chat na Plejsach. Prawie wszystko zamknięte, tu sezon głównie zimą, jednak chata Plejsy zaprasza na kubełek zimnego napoju, niezbędnego po wypoceniu się na ścieżce z dołu:

Dalej szlak serwuje mi specjalność zakładu, wyrypę prosto pod wyciągiem w kierunku hotelu Hutnik, w którym notabene chyba nie ma żywej duszy. Krok za krokiem wtaczam się pod górę, szczęśliwie łydki mi już odpuściły, rzut oka za siebie też pomaga w chwilach zwątpienia:

Nie ma tego dobrego, co by na złe nie wyszło, zmachany podejściem zapominam, że miałem podskoczyć na Krompašský vrch, polazłem na autopilocie szlakiem pod Gaborową Chatę. Odbijam tu na namalowaną na mapy.cz ścieżkę spacerową, rzekomo wyznakowaną przez miasto Gelnica, acz specjalnie tych oznaczeń w terenie nie widać – chyba, że za takowe uznać jakieś dziwne maziaje na drzewach, bardziej kojarzące się jednak z oznaczeniami leśników. Trasa z początku wiedzie leśną drogą, jednak na drugim końcu krótkiego grzbietu z niewybitną kulminacją Žakarovský vrch, otwierają się skromne, ale jakże cieszące oko widoki na dolinę Hnilca i przeciwległy grzbiet. Okazuje się, że zgodnie z moimi przewidywaniami to zejście jest znacznie ciekawsze niż klasyczna droga niebieskim szlakiem, z nieakceptowalnie wysokim udziałem asfaltu.

Analiza dostępnych mi materiałów wizualnych wskazuje, że na Kloptaniu leje. Będę tam dopiero jutro, na razie obcinka na przyszłość, Góry Wołowskie jak żywe, tylko lekko zmokłe.

Na zejściu do miasteczka jeszcze taki motyw, nie wiem czemu wieża nie stoi gdzieś bliżej grzbietu, tylko w połowie drogi w dolinę? Trochę niewypał, chociaż nie chciało mi się wchodzić, to nie oceniam :))

Jeszcze kilkanaście kroków i wkraczam do Gelnicy, nisko upadłem, 365 m npm, trzeba będzie znów zdobywać wysokość, ale to dopiero za chwilę. Na razie nie odmawiam sobie kawki, obserwuję pogodę, nawiedzam też TESCO, coby zapasy uzupełnić. Z pełnym plecakiem wiktuałów ruszam w dalszą drogę, skorzystałem z okazji i podskoczyłem dwa przystanki PKSem do wyjścia niebieskiego szlaku w strone Kojszowa… czy też raczej miejsca, gdzie wydawało mi się, że niebieski szlak powinien wychodzić. No powiem Wam, takiej parodii to ja dawno nie widziałem, cioram się przez jakieś wądoły i wykroty bez cienia drogi, robi się powoli gorąco, drogę wyznaczają mi słupy energetyczne.

Jeszcze trochę krzakowania, jakieś ruiny i z ulgą wytaczam się na asfalt w Perłowej Dolinie. Do dziś nie wiem, którędy w sumie ten szlak biegnie, na jednej z map znajduję wersję prowadzącą łąkami, ale wyżej niż ta, którą podążąłem, oznaczona m.in. na mapy.cz; z kolei w terenie jest też oznakowanie prowadzące asfaltem w dół do skrzyżowania z główną szosą, ki diabeł? Najważniejsze, że turlam się w górę asfalcikiem doliny, aby po pewnym czasie odbić w górę i rozpocząć podejście, które skończę jutro na Kojszowskiej Hali. Na razie wspinam się wąską leśną ścieżką pod jeden z bocznych grzbietów, opadających na północ z tego szczytu; pot leje się ze mnie srogo, jednak w miarę sprawnie zdobywam wysokość, chwilowo przebywając w… chaszczach.

W przeciwieństwie do poprzedniego odcinka, tu przynajmniej jest oznakowanie, a ścieżka, choć bylejaka i wąziutka, jest wciąż wyraźna, a ostatecznie łączy się z większą leśną drogą, która z kolei wyprowadza mnie na widokową przełęcz Strieborna. Pode mną Kojšov, wokół opromienione wieczornym słońcem grzbiety z wyróżniającą się po lewej stronie Folkmarską Skałą:

Dłuższą chwilę napawam się widokami i odpoczywam w tej pięknej scenerii. Wszystko wskazuje na to, że prognozy się sprawdzą i jutro przejście grzbietu Gór Wołowskich odbędzie się w idealnych warunkach. Przemknęła mi przez głowę myśl o zostaniu tu na noc, jednak mając perspektywę jutrzejszej wspinaczki na Kojszowską Halę niechętnie zarzucam plecak na siebie, aby zdobyć jeszcze parę kilometrów i trochę przewyższenia. Pierwsza część podejścia czerwonym szlakiem w stronę szczytu to dość nieprzyjemna, rozjechana, błotnista droga leśna. Ostatecznie na noc zalegam na łąkach na zachód od Kojszowa, tuż pod myśliwską amboną, przecież nie będą mi strzelać nad głową, nie?;)

Zaznaczone na mapy.cz źródło występuje w wersji bardziej bagnistej, po dłuższej deliberacji i wyliczeniach rezygnuję z prób pozyskania wody, dzisiejsza kolacja będzie na sucho, jakoś powinienem wytrzymać do schroniska pod Kojszowską Halą. Mój hotel już rozstawiony i zaprasza na pokoje, cieszę się ostatnimi promieniami słońca i odpływam odpoczywać, jutro też jest dzień…

2021-08-07 Pod Kojszowską Halą – Štós-kúpele

Maszyna losująca prognozę pogody tym razem zadziałała jak trzeba, o poranki ani chmurki, szykuje się piękny, choć upalny dzień. Zbieram się, jak na mnie, całkiem sprawnie, koło 8 jestem na trasie, na dzień dobry muszę się wbić jakie 600m w górę na Kojszowską Halę, nie ma tu nad czym deliberować, trzeba leźć.

Początek, jakby na zachętę, jest dość łagodny, jednak potem robi się poważniej. Szlak prowadzi mieszanym lasem, dającym jakże zbawienny w tych warunkach cień, krok po kroku zdobywam wysokość. Przy szlakowskazie Pri obrázku, notabene na każdej dostępnej mi mapie zaznaczonym zupełnie gdzie indziej i zazwyczaj błędnie, siadam sobie na chwilę kontemplacji i nawodnienia. Samo oznakowanie miejsca sugeruje, że znak został przeniesiony z wcześniejszego etapu szlaku, nie zgadzają mi się ni czasy przejścia, ni wysokość na szlakowskazie, dziwy niesłychane. Miejsce wyposażone jest w sporą, acz bardzo ażurową wiatę, dla miłośników giętej z ognia też coś się znajdzie:

Mimo, że godzina wciąż jeszcze stosunkowo wczesna, wysoka temperatura daje już nieźle w kość, oszczędnie gospodaruję więc siłami, przede mną długi dzień. Podejście lasem mieszanym, miejscami strome, wyprowadza mnie krok po kroku w stronę Kojszowskiej Hali. Bliżej końca podejście robi się łagodniejsze, a pełna borówek i ich zbieraczy łąka po prawej stronie odsłania widok na główny grzbiet Gór Wołowskich; tu załapał się niższy, zachodni wierzchołek z grupy Kojszowskiej Hali:

Rzut oka w bok też łagodzi obyczaj i pozwala zapomnieć o monotonnym podejściu:

Na wierzchołek pozostaje już tylko kawałek drogi, ale jeszcze przed nim warto odbić na chwilę w lewo, gdzie ścieżynka prowadzi do wybornego punktu widokowego, w tle głęboko Tatry, a na pierwszym planie końcówka ramienia, którym podchodziłem, z piękną widokową polaną:

Napatrzywszy się w przestrzeń, ruszam na ostatnie metry ku wierzchołkowi. Dzięki uprzejmości stacji meteorologicznej na szczyt pociągnięto asfalt, poza piechurami sporo tu więc też rowerzystów. Na polanie szczytowej dość mocno wieje, gdzieś z boku słyszę zdziwiony głos fúka ako na Evereste :)). Nie da się odmówić temu szczytowi klimatu, widoki z rozległego wierzchołka są niczego sobie:

Nie zabawiam tu jednak długo, goni mnie niechęć do tłumu, spadam na zachód, do wieczora będę pomykał za czerwonymi znakami Cesty SNP, przemierzając główny grzbiet Gór Wołowskich. Pierwsza atrakcja na trasie, jeszcze nim zejdę do przełęczy i połączę się z głównym szlakiem, jest dość dziwaczna: pomnik z kilkudziesięciu słupów wyrastających ze zbocza. Tablica z inskrypcją mówi, że to dar od społeczności japońskiej i to są słupy pokoju, faktycznie – na każdym z nich widnieje adekwatny napis.

Przyznam szczerze, że mam mieszane uczucia, nie mam nic przeciw szeroko pojętej sztuce współczesnej, jednak czy aby na pewno to właściwe miejsce na prezentację tego dzieła? Jestem raczej na nie, zdecydowanie za to nie mogę się doczekać prezentacji dzieł sztuki kulinarnej, które zaserwuje mi nieodległa chata Erika. Ledwo zająłem miejsce, przyjechał z dołu vláček z wycieczką o średniej wieku ±10 lat, posiedziałbym chwilę dłużej na szczycie i obszedłbym się raczej smakiem. Dzieciarnia i tak robi kocikwik, obsługa nie wyrabia i nie ogarnia – przez chwilę na mojej ławie widnieją omyłkowo trzy porcje smażaka, uczciwość jednak zwycięża i rozstaję się z pewnym żalem z dwiema z nich :)). Jakby tłumów było mało, samo schronisko w częściowym remoncie, jest tu zdecydowanie za głośno i gwarno dla mnie, kończę jadło i spadam. Dobrze chociaż, że widoki sprzed chaty się zgadzają:

Aż do Kloptania temat przechadzki grzbietowej wyznaczają wiatrołomy i odrastający las świerkowy, w takim klimacie będę się turlać ładnych parę godzin:

Efektem ubocznym są otwierające się tu i ówdzie widoki na obie strony grzbietu; spod Białego Kamienia widać na przykład Królewską Halę, proszę bardzo:

Innym efektem ubocznym jest ograniczona ochrona przed słońcem, a grzeje ono w trakcie wędrówki przez wybijające się świerczki dość konkretnie. Cóż, nie można mieć wszystkiego:))

Woda schodzi mi dziś w tempie potężnym, szczęśliwie jednak Trzy Studnie u zbiegu czerwonego i żółtego szlaku zasługują na swoją nazwę, bije tu wydajne źródło, do którego przysysam się tak butelkami, jak i samym sobą na dłuższą chwilę. Kawałeczek dalej wiata na wypasie, aż żal że dopiero czternasta, dla każdego coś miłego:

Taką infrastrukturę turystyczną to ja rozumiem! Posiedziałem sobie, zjadłem trzecie śniadanie, ale ostatecznie nie przyjechałem tu na wakacje, droga sama się nie zrobi. Klimat się nie zmienia, szlak wyposażony jest tylko w nieco większą liczbę zwalonych drzew niż uprzednio. Przez kilkanaście minut idę wspólnie z parą rowerzystów, jednak finalnie okazuje się, że jestem od nich szybszy, przekraczanie wiatrołomów idzie zdecydowanie sprawniej, gdy nie muszę za każdym razem zsiadać z roweru. Próbka możliwości przejścia, gdzieś tu ostatecznie oderwałem się od cyklistów:

Tym sposobem jestem na szczycie Owczyńca (Ovčinec) w pojedynkę. Wkoło znów to samo, pierdolca można dostać :))

Prę dalej na zachód, po stosunkowo łagodnym odcinku z Kojszowskiej Hali nieprzyjemność budzi strome podejście na Kloptań, w sierpniowym upale mój organizm lekko się buntuje, jednak w końcu krok za krokiem wczołguję się na szczyt, czas na przerwę. Jest tu wieża widokowa, jednak stabilność konstrukcji oceniam negatywnie po wejściu do 1/4 wysokości, więc nie ryzykuję zbędnie. Nie po to dożywałem zaawansowanego wieku, by teraz się wykloptanić na Kloptaniu!

Należy dodać, że z rzeczonej 1/4 wieży też cośtam widać, nie narzekam:

Zzuwam buty na dłuższą chwilę i gapię się w dzieło sztuki kartograficznej, dochodząc do mało odkrywczego wniosku, że czerwone mnie dalej powiedzie na zachód. W trakcie odpoczynku wyprzedza mnie najpierw samotny piechur tułający całą Cestę SNP w… sandałach, a następnie rowerzyści spod Owczyńca, pogratulować samozaparcia! Przed wieczorem jeszcze muszę dobrać się do jakiejś wody, w pierwszej kolejności czeka mnie jednak przeskok na nieodległy wierzchołek Zbójnickiej Skały, dla odmiany tutaj widoki otwierają się bardziej z lewej strony ścieżki, i to dość odważnie nawet. W odległym tle Góry Tokajsko-Slańskie, jak mniemam, w dolinie rozłożyło się historyczne miasteczko Medzev:

Zejście z tego szczytu dość mocno odciska się na moim lewym kolanie, na przełęczy Jedľovec melduję się zdecydowanie później, niż się spodziewałem, na dodatek z jakąś ostatnią resztką wody. Mapa mnie wskazuje źródło pod Lastovičí vrchem, tam obieram kierunek. Szlak się zrobił monotonny, idę szeroką szutrową drogą w lesie, skończyły się zarówno przeszkody terenowe, jak i nawet fragmentaryczne widoki; zmęczony idę w trybie autopilota, krok za krokiem, odliczając kolejne setki metrów przybliżające mnie do życiodajnego ujęcia, licząc że upały obeszły się z nim łagodnie. Szczęśliwie, tak się dzieje, po raz kolejny dzisiejszego dnia dobijam z ulgą do wody…

Kawałek dalej odsłania się na chwilę ostatni widok na wschód, zachodzące słońce maluje na złoto Medzev i okoliczne doliny, nawet odległe kominy koszyckiej huty wydają się komponować w krajobrazie letniego wieczoru…

W sprawie noclegu zaufałem mapie, która zaklinała się, że nad Štósem, w miejscu rozejścia szlaku zielonego i czerwonego, jest polana i wiata. W sumie, technicznie rzecz biorąc, miała rację, jednak na miejscu zastaję bardziej ruiny wiaty i plac ładunkowy drewna niż cokolwiek przypominającego cywilizowany nocleg. Szybko ważę za i przeciw, ale jestem zbyt zmordowany by szukać kolejnego miejsca na nocleg, zresztą jest już po zmroku, wykroiłem sobie kawałek płaskiego i tyle z tego będzie, czas na odpoczynek.

2021-08-08 Štós-kúpele – Zadzielska Chata

Spałem ostatecznie całkiem nieźle, dałem sobie czas powylegiwać się i zregenerować siły; dziś zresztą mając na uwadze wczorajszy dystans planuję raczej krótszy dzień. Zbieram się niespiesznie, na szczęście nikt się nie kręci w okolicy, mój domek i wiata model absurdalny w świetle poranka:

Jako, że jestem tuż nad całkiem znanym uzdrowiskiem, zamarzyłem sobie ciepłego śniadanka z pyszną kawusią w pięknych wnętrzach, wbijam zatem krokiem pewnym bez cienia zawahania do restauracji w domu zdrojowym, a tu kelnerka jak ścierą w twarz informuje mnie, że kuchnia od 13. Przyjmuję to do wiadomości, kawę wypiłem i poparłem kanapkami z pasztetem na ławce w parku zdrojowym, jest tu spoko:

Pożegnałem się z Cestą SNP, moja droga wiedzie na południe, schodzę zielonym szlakiem, przede mną nieuzdrowiskowa część Štósu, nad nią wypiętrza się grzbiet Jeleniego Wierchu. Wprawny obserwator może dostrzec, że i dziś pogoda jest jak z obrazka, a temperatura szaleje:

Trudno, co robić, przyjmuję warunki zastane z dobrodziejstwem inwentarza, nie ma co obrażać się na rzeczywistość. Nie da się ukryć, że ta lampa ma też swoje plusy, jest po prostu pięknie:

Z upałem jednak nie ma żartów, ledwo w sumie wyszedłem, a odwiedzam sklepiszcze wiejskie w Štósie, celem uzupełnienia poziomu płynów rzecz jasna. Czeka mnie zaraz blisko 500m podejścia pod Hačavské sedlo, w tej temperaturze to nie przelewki, gramolę się na razie z miejscowości łąkami, wciąż na zielonym szlaku:

Muszę jeszcze zejść do dolinki, Bodva tu to wciąż tylko wartki, ale jednak niepozorny strumyczek, dalej najwyraźniej nie czeka mnie nic dobrego:

Przedzieram się stromo pod górę przez krzaki i zarośla, upał robi się obezwładniający, każdy krok w tym warunie to walka o życie. Młody las wokół nie daje żadnej osłony przed słońcem, całe szczęście w pewnym momencie najgorsza stromizna się kończy, co przynosi upragnioną ulgę. Miejscami robi się nawet całkiem ładnie:

Ostatecznie wychodzę na upragnioną przełęcz, Hačavské sedlo wita, wraz z nim – Słowacki Kras:

Przede mną zejście niebieskim szlakiem do Zadzielskiej Doliny, oznaczenia na tym odcinku są takie dość nienachalne, na szczęście droga dość prosta. Jestem na płaskowyżu, więc – kto by pomyślał! – jest dość płasko:

Za chwilę jednak widać głęboką dolinę, do której prowadzi mnie szlak:

Na zejściu, wbrew moim obawom, od stromizny bardziej w kość dają wszechobecne pokrzywy, chyba nikt tędy nie chodzi; ląduję w końcu na dole, jaką różnicę daje głęboki cień! Przede mną ostatnie pół godziny, za chwilę będę w Zadzielskiej Chacie:

I już jest Ona, Zadzielska Chata, tu parkuję na dziś. Chata noclegów nie oferuje, jednak za 3€ można się roznamiocić przed nią… oczywiście, gdy stonka opuści lokal, na razie wciąż jest tu gwarno i tłoczno:

Nie rusza mnie to, na noc zostaną tu trzy namioty, ja na razie uzupełniam napoje i kalorie, obserwując jak cień kładzie się coraz wyżej na wschodnim zboczu doliny…

W końcu chata się zamyka, nad doliną panuje cisza i zmrok, czas na mnie, jutro też jest dzień…

2021-08-09 Zadzielska Chata – Silica

Wygrzebuję się po 7 chwilę, słońce już wraca na swoje standardowe miejsce, niespiesznie się pakuję…

Ruszam na zachód czerwonym szlakiem, prowadzącym przez niemal całe pasmo Krasu Słowackiego aż po jaskinię Domica, rozpoczynam od asfaltu w chłodnym lesie:

Szybko jednak szlak wychodzi na łąki i wspina się na krawędź krasowego płaskowyżu, w jakże uroczym krajobrazie…

Większość drogi prowadzi jednak dziś lasem, stosunkowo monotonnie, bez większych różnic w wysokościach. Docieram w końcu do większych fragmentów odkrytego terenu, najpierw w pobliżu jeziorka krasowego:

Samo jeziorko nie przedstawia sobą już nic interesującego i ciężko je odróżnić od reszty polany. Pół godziny później ląduję koło Mútnej studni, gdzie siadam na dłuższą chwilę obserwując wypasające się stado:

Kawałek dalej na zachód, nie da się moim zdaniem odmówić temu krajobrazowi niebywałego uroku:

Zbliżam się powoli do przełęczy Jablonovské sedlo, przez którą przebiega jedna z ważniejszych arterii drogowych południowej Słowacji; tymczasem kolejna porcja widoków, znów gdzieś tam w tle Królewska Hala, a nieco bardziej po lewej z tyłu widać Stolicę, tam byłem rok wcześniej, kończąc Rudną Magistralę:

Docieram w końcu do szosy, rozłożyła się przy niej spora knajpa, grzechem by było nie skorzystać z takich możliwości! Pochłaniam słowacko-węgierską wariację na temat placka po węgiersku, wykorzystuję też okazję do uzupełnienia napojów, ale w końcu przychodzi ruszyć dalej. Żegnam gościnną Kolibę:

O kolejnym odcinku szlaku czerwonego przez Park Narodowy Słowacki Kras nie ma co rozprawiać, leśna ścieżka bez większych wzruszeń, z rzadka wychodząca na niewielkie polany. Pogoda wciąż dopisuje, wręcz w nadmiarze serwując ciepełko z nieba:

Lekko znużony otaczającym mnie światem zmierzam powoli do Rakyty, miejscówki oficjalnie wyznaczonej pod rozbijanie namiotów w Parku Narodowym. Na miejscu jest faktycznie ogarnięty plac pod nocowanie, brakuje tylko wody, a moje zapasy nie wyglądają optymistycznie; opuszczam więc okolicę, z zamiarem ogarnięcia wody w Silicy, do której powoli zaczyna robić się niedaleko:

Okazuje się to być bardzo dobrą decyzją, bo po kolejnym nudnawym odcinku wychodzę na łąki przed miejscowością, gdzie wreszcie robi się w miarę ciekawie:

Krajobrazy okolic Silicy mnie urzekają niesamowicie, słońce powoli kładzie się na zachodzie, malując wzgórza, łąki i pola niebywałymi barwami i cieniami:

Z każdym krokiem bliżej do miejscowości, a mnie ryjek się cieszy na widok kolejnych widoków i kadrów:

Jak urzeczony mijam kolejne pola i wzniesienia, po lewej stronie zostaje wyróżniająca się w krajobrazie Fabiánka, słońce powoli znika za horyzontem, przede mną objawia się już Silica:

Zejście do wsi prowadzi tuż koło cmentarza, a nawet cmentarzy, bo jak przystało na porządną słowacką wieś w Gemerze mniejszość węgierska jest tu większością, a struktura religijna też jest mocno niejednorodna. Mnie to nie przeszkadza, atakuję w pierwszej kolejności kranik na cmentarzu kalwińskim, bo był bliżej :). Napełniając butelki patrzę na groby starszych mieszkańców Silicy, którzy – nie ruszając się przez całe życie z tej cichej wioski – wielokrotnie mieli okazję zmieniać obywatelstwo, choć pewnie na ich codzienność nie miało to większego wpływu. Z pełnymi butelkami wody i głową refleksji udaję się na łąki za najbliższym wzgórzem, czas znaleźć miejsce na sen…

2021-08-10 Silica – Krásnohorská Dlhá Lúka

Wieczorem na okolicznych wzgórzach rozbijała się lokalna młodzież na motorach, ale obyło się bez dekonspiracji i konfrontacji, w końcu nad Słowackim Krasem zapadła cisza. Przed snem przeprowadzam poważną rozmowę z moim kolanem, które od paru dni dokucza coraz mocniej, dochodzimy do zgodnego wniosku, że nie ma co się zabijać i kontynuować imprezy na siłę, tym bardziej że Słowacja mi się kończy :)). Kreślę sobie zatem krótki plan na kolejny dzień, w którym skończę tę zabawę, pozostałe parę dni urlopu spędzę na rekonwalescencji. Z tym silnym postanowieniem wygrzebuję się koło szóstej rano na świat, wygląda na to że znalazłem sobie spoko miejsce na nocleg:

Dzień zaczynam od drobnego oszustwa, oszczędzam sobie paru kilometrów i korzystam z uprzejmości lokalnego PKSu, wychodzę przy gajówce Závozná, dla chętnych jest tu całkiem solidna wiatka:

Ruszam zielonym szlakiem na północ, moim celem są dwa punkty widokowe na północnej krawędzi płaskowyżu, najpierw jednak Słowacki Kras serwuje specjalność zakładu, leśna dłużyzna:

Monotonię z rzadka przerywa spotkanie z leśnikami. Do ambon myśliwskich w słowackich parkach narodowych się już przyzwyczaiłem, widzę jednak że nie tylko pod tym względem ochrona przyrody jest tu dość… umowna:

Docieram w końcu do odbicia na pierwszy z punktów widokowych, przede mną Brzotínska skala, tu wreszcie można napawać się widokiem, doskonały warunek na dłuższy odpoczynek:

Kolejne miejsce na dzisiejszej liście to Dievčenská skala, do której już właściwie bardziej kuśtykam niż idę przez następny leśny odcinek. Docieram obolały i zmachany, jednak panorama z kolejnego punktu widokowego rekompensuje mi trudy wędrówki:

Widać, że prace przy odbudowie zamku Krásna Hôrka postępują, w tle wyróżnia się Pipitka w głównym grzbiecie Gór Wołowskich, trzeba będzie kiedyś tam dotrzeć. Ja na ten raz kończę, pozostało sturlać się na dół, Krásnohorská Dlhá Lúka to ostatni punkt programu górskiego na ten wyjazd.

Słowacja jak zwykle nie zawiodła. Ujęły mnie zarówno przygraniczne tereny Pogórza Popradzkiego, rejon Poráča, zachwycił biwak na Gavarcie i niesamowite krajobrazy okolic Silicy. Troszkę mnie zmęczyły dłużyzny Słowackiego Krasu, z perspektywy czasu trochę żałuję że nie poświęciłem tych kilku dni na pozostanie w Górach Wołowskich, ale gdy kreuje się wycieczkę na gorąco, czasem tak się dzieje. Przynajmniej będzie gdzie wracać…

2 Comments

  1. Super impreza. Tereny w których rządziłeś – zawsze tam nie byłem :)) . Odważę się jednak nadrobić niewiedzę i zaległości. Góry Wołowskie – chyba od nich trza będzie zacząć. Menelsko pozdrawiam!

    • W te Wołowskie muszę zdecydowanie wrócić, nie lubię mieć niedokończonych tematów:)

Skomentuj menel Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *